reżyseria: Michael Lindsay-Hogg
producent: Neil Aspinall
wytwórnia: Apple Films, ABCO Industries
długość: 80 minut
premiera: 13 i 20 maja 1970 (USA, UK)
obsada: The Beatles , Billy Preston
PAUL:
Pamiętam, że kiedyś, podczas spotkania dotyczącego "Let It Be", John
powiedział: "Ach, rozumiem, chodzi mu o pracę". Ja na to: "Przypuszczam,
że tak. Uważam, że powinniśmy pracować. To byłoby dobre". Wszyscy byli
zadowoleni, że mieli lato dla siebie i czułem, że powinniśmy wreszcie
coś zrobić. Z czasem namówiłem ich na "Let It Be". Potem nastąpiły
straszne kłótnie i tym sposobem sfilmowano rozpad The Beatles zamiast
tego, o co nam chodziło. To była zapewne lepsza historia - smutna, ale
tak bywa.
JOHN: Może to wina kamer przy "Let It Be", że musieliśmy stworzyć coś sztucznego. Podobnie było przy kręceniu "Magical Mystery Tour", ale tam udało nam się wyłowić z tego trochę magii.
JOHN: Może to wina kamer przy "Let It Be", że musieliśmy stworzyć coś sztucznego. Podobnie było przy kręceniu "Magical Mystery Tour", ale tam udało nam się wyłowić z tego trochę magii.
Gdy zaczęliśmy kręcić "Let It Be" nie mogliśmy już dłużej udawać. Czuliśmy się nieswojo, bo potrafiliśmy już siebie nawzajem przejrzeć. Do tej pory wszyscy szczerze wierzyliśmy w to co robimy, w to co wydawaliśmy i wszystko musiało być na poziomie. I nagle przestaliśmy już wierzyć. Dotarliśmy do punktu, w którym przestaliśmy tworzyć magię.
GEORGE MARTIN: Paul starał się wszystko trzymać razem, rządzić ludźmi, bo jest w tym dobry, ale to nie podobało się Johnowi i George'owi.
MICHAEL LINDSAY-HOGG (twórca promocyjnych klipów zespołu do piosenek "Hey Jude" i "Revolution" został poproszony do - jak mu powiedzieli Beatlesi, czyli Paul, do "Stworzenia luźnego obrazu w stylistyce 'Cinéma-vérité, popularnego w latach 60-tych francuskiego kina dokumentalnego): Nie czuli się dobrze gdy ich filmowaliśmy. Pamiętajmy, że oni sami byli całkowicie niewrażliwi na całą mitologię związaną z The Beatles. No i nie pomagała obecność intruzów. To była nie tylko Yoko, to była także Linda Eastman..
Robienie tego filmu było bardzo bolesnym i frustrującym
doświadczeniem. Nie chodzi o to, że nie lubię Beatlesów. Lubię ich! Po
prostu, gdy robiliśmy film, każdego dnia któregoś z nich chciało się
znienawidzić.
GEORGE: Kręcili
nas, kiedy się kłóciliśmy. Nigdy nie doszło do czegoś więcej, ale
myślałem sobie wtedy: "Po co to wszystko? Jestem w stanie radzić sobie
na własną rękę i być szczęśliwym więc odpuszczam. Odchodzę". Wszyscy z
nas przez to przeszli. Ringo odszedł kiedyś, wiem, że John także miał
dosyć...
Jak wiadomo, nigdy nie mieliśmy zbyt wiele prywatności, a teraz jeszcze filmowali nasze próby. Któregoś dnia pokłóciłem się z Paulem. To jest w filmie. Widać jak on mówi: "Nie graj tego", a ja: 'Zagram wszystko, co sobie życzysz, albo - jeśli nie chcesz - w ogóle nie będę grał. Powiedz, co wolisz, a tak będzie".
Jak wiadomo, nigdy nie mieliśmy zbyt wiele prywatności, a teraz jeszcze filmowali nasze próby. Któregoś dnia pokłóciłem się z Paulem. To jest w filmie. Widać jak on mówi: "Nie graj tego", a ja: 'Zagram wszystko, co sobie życzysz, albo - jeśli nie chcesz - w ogóle nie będę grał. Powiedz, co wolisz, a tak będzie".
I jeszcze raz reżyser filmu, Lindsay-Hogg (na zdjęciu obok z Johnem Lennonem) po latach:
Kiedy pierwszy raz wydawaliśmy "Let It Be" musiałem wyciąć sporo
fragmentów, które mi się podobały i które chciałem zostawić. Gdy wydawaliśmy film na DVD zostawiliśmy tam rzeczy, które trzeba było
wyciąć. Więc dla mnie to wciąż film niekompletny...
Pierwszą rzeczą , jaką nakręciliśmy, była ostatnia scena, którą widać na ekranie: usunięcie perkusji ze starym znakiem "The Beatles" i wstawienie w to miejsce gołego fortepianu. Dla tych, którzy lubią symbole, to jest właśnie to, choć ja bym się przy tym nie upierał. W każdym razie obrazuje to koniec czegoś i początek czegoś innego - a to właśnie chciałem uchwycić.
Nie chciałem robić czystego filmu dokumentalnego. Uważałem, że jeśli pokażemy Beatlesów w czasie pracy, to będzie można się wiele o nich nauczyć. Ale chciałem zrobić jakieś zakończenie...
Nie chciałem robić czystego filmu dokumentalnego. Uważałem, że jeśli pokażemy Beatlesów w czasie pracy, to będzie można się wiele o nich nauczyć. Ale chciałem zrobić jakieś zakończenie...
GEORGE MARTIN: W końcu zrobiono oczywiście dokument - ze wszystkimi zgrzytami - dotyczący powstania płyty "Let It Be".
Razem z Glynem Johnsem więc złożyliśmy muzykę i to był prawdziwy
album, o jaki im chodziło. Jednak długo leżał odłogiem, bo nikomu nie
podobał się film dokumentalny z tyloma błędami. Oni byli przyzwyczajeni
do wypolerowanych nagrań i uważam, że dlatego te nagrania się nie
ukazały.
Panuje dzisiaj przekonanie, że nowa wersja filmu Petera Jacksona, którego premiera już niedługo, bo we wrześniu bieżącego roku (2020) pokaże zespół w innej odsłonie niż ta oryginalna, bardzo zjechana przez krytyków, choć w sumie przyjęta przez fanów neutralnie. Film będzie nosił tytuł, "The Beatles: Get Back" i będzie to kolejny powrót mody na The Beatles, która, mimo, że przecież wcale nie minęła, odżywała ostatnio przy okazji reedycji albumów z okazji 50-lecia ich premier. Czekamy więc na film twórcy wspaniałych filmów o Władcy Pierścieni i Hobbitach.
Film oryginalny z 1970 roku składa się niejako z dwóch części. Pierwsza to zapis pracy zespołu w "chłodnych" studiach Twickenham, druga to koncert na dachu, o którym przeczytać możecie tutaj. Ogólnie uważa się go za kolejną porażkę zespołu, choć jak wspomniałem wyżej, obraz fani przyjęli co najmniej neutralnie. Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić i pogodzić z myślą, że The Beatles już nie ma, więc oglądano film z pewnym zaciekawieniem, ciekawością, sentymentem, nie zdając sobie wtedy sprawy, że zespół przecież nagrał po sekwencjach ukazanych na filmie jeszcze jeden album, "Abbey Road".
Za niespójny, z niechlujnym montażem, mało ciekawy, jednak mit i legenda zespołu doskonale go broni. Muzyka z filmu zdobyła Oskara i Grammy. W filmie zawarto niestety fragmenty, w których krytycy wyśmiali poziom intelektualny niektórych dialogów ("za dużo terkoczącego McCartney'a, który jakby nie zauważał, że pozostała trójka go nie słucha", "miałkie, jałowe dyskusje o niczym") między Beatlesami jak np ten:
Film oryginalny z 1970 roku składa się niejako z dwóch części. Pierwsza to zapis pracy zespołu w "chłodnych" studiach Twickenham, druga to koncert na dachu, o którym przeczytać możecie tutaj. Ogólnie uważa się go za kolejną porażkę zespołu, choć jak wspomniałem wyżej, obraz fani przyjęli co najmniej neutralnie. Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić i pogodzić z myślą, że The Beatles już nie ma, więc oglądano film z pewnym zaciekawieniem, ciekawością, sentymentem, nie zdając sobie wtedy sprawy, że zespół przecież nagrał po sekwencjach ukazanych na filmie jeszcze jeden album, "Abbey Road".
Za niespójny, z niechlujnym montażem, mało ciekawy, jednak mit i legenda zespołu doskonale go broni. Muzyka z filmu zdobyła Oskara i Grammy. W filmie zawarto niestety fragmenty, w których krytycy wyśmiali poziom intelektualny niektórych dialogów ("za dużo terkoczącego McCartney'a, który jakby nie zauważał, że pozostała trójka go nie słucha", "miałkie, jałowe dyskusje o niczym") między Beatlesami jak np ten:
JOHN: Bognor Regis to tartan pokrywający Yorkshire. Rutland to najmniejsze hrabstwo. Scarborough to uczelniany szalik, a jednak łaska nie zna końca, królowa Saba miała fałszywy biust.
RINGO: Nie wiedziałem o tym.
JOHN: Nie?? Nie było cię tam wtedy. Kleopatra była a fabrykantką dywanów.
RINGO: Nie wiedziałem o tym
JOHN: A John Lennon?
RINGO: ... był patriotą.
JOHN: Nie wiedziałem o tym
"Morning Star" ocenił film krótko: Dla tych, którzy oczekiwali, że film rzuci trochę światła na rozwój fenomenu The Beatles, jet on rozczarowująco jałowy". "Sunday Times": Tylko przypadkiem można się coś dowiedzieć o ich prawdziwych charakterach - przez to, że muzyka wydaje się obecnie jedyną siłą trzymającą ich razem, przez to, jak Paul nieustannie terkocze, nawet wtedy, gdy zdaje się, że nikt go nie słucha. "Evening Standard": Yoko przemyka się niczym somnambuliczna Lady Macbeth. Bezcelowo poruszająca się kamera pokazuje pozostałych w nieartykułowanych pogawędkach, zupełnie jak większość z nas, gdy świadomie kręcimy się bez celu w czasie robienia amatorskich filmików, które są nudne i wcale nie zabawne.
JOHN: Robienie
filmu "Let It Be" było piekielne. Kiedy film się ukazał, wielu ludzi
skarżyło się, że Yoko wygląda w nim żałośnie. Ale nawet największy
entuzjasta The Beatles nie mógłby znieść tych sześciu tygodni niedoli.
To była najbardziej nieszczęsna sesja na ziemi.
Pierwszy
pokaz filmu, którego tytuł z "Get Back" na "Let It Be" zmienił Allen
Klein odbył się 20 lipca 1969 tylko dla członków zespołu i ich
bliskich. W tym samym dniu Beatlesi dowiedzieli się, że firma ATV kupiła
większość akcji spółek zespołu (odsyłam do postów z Historii). Film,
który obejrzeli wszyscy czterej Beatlesi (z żonami, George z rodzicami)
trwał 100 minut. Wszyscy prócz Lennona uznali, że film nadaje się do
wydania. Wtedy Klein zasugerował zmianę tytułu i nikt nie oponował.
Wieczorem, w czasie kolacji Klein poinformował wszystkich, że za zgodą
Lennona zaprosił Phila Spectora by popracował na muzyką. Co do tej
informacji istnieją różne opinie. O fakcie, że Spector będzie pracował
na taśmach z Twickenham np. Paul McCartney miał dowiedzieć się, gdy
Amerykanin już działał. Według Kleina wszyscy, a zwłaszcza George
Harrison odebrali tą wiadomość bardzo entuzjastycznie.
Bezdyskusyjnie najbardziej
efektowną częścią filmu (z pewnością także i tego z 2020) jest ostatni wspólny występ zespołu na dachu. Opis tego wydarzenia znajdziecie na blogu, ale poświęcę mu jeszcze teraz trochę miejsca, gdyż tzw. 'Apple Roof Concert' to esencja omawianego teraz filmu. Za wspaniałym źródłem, jakim jest biografia Johna Lennona pióra Tima Riley'a (z nieznacznymi moimi skrótami i modyfikacjami).
Po południu 30 stycznia czterej Beatlesi wspięli się na dach budynku swojej wytwórni przy Saville Row3, aby wypróbować sprzęt zainstalowany tam wcześniej przez, kogóż by innego, Mala Evansa i Neila Aspinalla, starcyh, dawnych "roadie" zespołu, choć teraz piastujących już dużo poważniejsze funkcje w Apple. Michael Lindsay-Hogg ustawił na dachu cztery kamery, piątą w recepcji budynku, kolejna miała krążyć po ulicy i uchwycić reakcje widzów. W piwnicy budynku Glen Johns (nie Martin) obsługiwał konsoletę, do której spływał sygnał audio, rejestrowany cztery piętra wyżej. Nietypowa lokalizacja (a przecież rozważano pustynię na Saharze, Royal Albert Hall) okazała się inspiracją, kiedy niezdecydowani i nieufni Beatlesi byli bliski odwołania koncertu. Przeważyły słowa Johna, który powiedział: "Chrzanić to, gramy!" I zagrali, a koncert miał w sobie coś pikantnie dwuznacznego: powrotu do korzeni, a jednocześnie serdecznego pożegnania. Wszystko, jak za dawnych czasów w atmosferze hecy i zabawy z tym, że nikt nie przewidział niespecjalnie sprzyjającej pogody: złego, styczniowego wiatru, rzadkiego nawet w Londynie na tą porę roku. Paul miał na sobie czarną marynarkę i białą koszulę, najbardziej elegancki. John założył na siebie futro Yoko (obecnej na dachu), Ringo tandetny płaszcz przeciwdeszczowy, George w trampkach i płaszczu podbitym futerkiem.
Kiedy zaczęli grać "Get Back", konserwatywna dzielnica londyńskich krawców zadarła głowy, szukając źródła dźwięku. Najpierw powoli, a potem błyskawicznie zespół popłynął na fali zbawiennego braterstwa, zupełnie jakby zmagania z zimnem wzmocniły w nich wolę przełamania męczącego niezdecydowania, które prześladowały ich przez cały miesiąc. Początkowo trochę im nie idzie, nie mogą znaleźć odpowiedniej równowagi, ale przy drugim podejściu utrafiają w akcenty i piosenka nabiera mocy, a McCartney podkręca tempo radosnymi okrzykami, dając z siebie wszystko. Jeżeli mieli wcześniej wątpliwości, jak ich niepodrobiony w studiu wypadnie w zestawieniu z Dylanem czy The Band, występ na dachu, szybko zaowocował czymś więcej, niż zarejestrowały wcześniej kamery Lindsay-Hogga. "I've Got A Feeling" rozpoczyna się skromnie: od dźwięcznej solówki gitarowej, która w pierwszej zwrotce podąża zwodniczo blisko za duetem Lennon-McCartney, aby w końcu przejść w łagodny kołyszący rytm. Punkt kulminacyjny następuje w chwili, gdy Paul zaczyna zawodzić, jakby chciał zakrzyczeć paradokdalne przesłanie piosenki: "All I've been looking for somebody who looked like you". Wtedy przy wsparciu Ringa rozwija się szorstka linia gitarowa, a rytm powraca do postaci znanej z początkowej sekwencji. Odrębne części piosenki (ten sam manewr co zastosowany wcześniej przy "We Can Work It Out" czy "A Day in the Life") okrążają się niczym koty, dwie połówki jednej całości. Wykonanie to jest niemal całkowicie zdominowane przez oszczędną ironię: przypomina gobelin utkany z tematów i kompozytorskich formuł Lennona i McCartney'a. opisujących rozpad ich partnerstwa. Po ostatniej zwrotce, gdzie nieobecne spojrzenie Johna służy za dyszkant do optymizmu Paula, zespół zwija piosenkę w ostatni dyndający znak zapytania.
W jednej ze scen filmu Paul rozmawia w przerwie z reżyserem o komponowaniu "One After 909" - piosenki, którą nigdy z Johnem nie ukończyli. Słowa okazały się zbyt ckliwe, wyjaśnia. Ale na dachu śpiewają ją z takim zaangażowaniem, jakby to był zapomniany skarb, spełnienie tłumionego marzenia; w wykonaniu słychać powiew dawnej maestrii zespołu, który znowu maszeruje równym, pewnym krokiem. Mogą sobie pozwolić na wszystko, nawet na postój i zgłębienie tej nieco młodzieńczej śpiewki, przełomowego utworu z czasów dzieciństwa, aby wyrazić za jego pomocą uczucie bardziej wielowymiarowe od prostej nostalgii. Piosenka przekuwa prostotę w pożegnanie, symbol tryumfów przeszłości, który im się błyskawicznie wymyka. Wykonana przez dorosłych Beatlesów brzmi tak, jakby spełniły się wszystkie ich największe pragnienia: między nimi, ich słuchaczami i kompozytorską muzą Lennon i McCartney rozpościerają wokalne harmonie niczym furkoczący na wietrze transparent: gdyby ktoś nie znał ich przeszłości, mógłby pomyśleć, że są braćmi, duchowymi bliźniakami prącymi razem bez wahania prosto w wichurę. To wykonanie "Pne After 909" w praktycznie niezmienionej postaci przeniesiono z dachu na płytę.
Drugie podejście do "I've Got A Feeling", zawierające jeszcze więcej harmonii w wykonaniu Lennona i bardziej ryzykowną partię gitarową Harrisona, zmusza nas do postawienie kilku podstawowych pytań. Jak to możliwe, że kiepskie próby zrodziły taką magię? Jak to się stało, że po trzech tygodniach klinczu i obojętności nagle zagrali z taką pewnością siebie i prostotą? Po "Don't Let Me Down" Lennona wzajemne oczekiwania niespodziewanie zastępuje zrelaksowana, bluesowa ambicja: zespół odradza się z każdą kolejną frazą; rozkładają akcenty, nie wiedząc dokąd ich to zaprowadzi, a wszystko ze swobodą, dzięki której każda podkreślana nuta popycha piosenkę do przodu. Kiedy w drugiej zwrotce "Don't Let Me Down" Lennon myli tekst i wtrąca jakieś głupstwa, śmiech pozostałych przywraca brzmieniu ciepło.
Jak napisałem wcześniej, koncert na dachu Apple to najważniejsza część filmu, a utwory wtedy tam wykonane stanowią esencję materiału z albumu "Let it Be". Jednak ścieżka muzyczna filmu czyli tzw. soundtrack to zdecydowanie więcej muzyki. Na filmie słyszymy kolejno (w nawiasach autorzy):
"Paul's Piano Intro" - oparte na "Adagio for Strings" (Samuel Barber) - na albumie "Let It Be... Naked" wydane jako "Paul's Piano Piece"
"Don't Let Me Down"
"Maxwell's Silver Hammer"
"Two of Us"
"I've Got a Feeling"
"Oh! Darling"
"Just Fun"
"One After 909"
"Jazz Piano Song" (McCartney/Starkey)
"Across the Universe"
"Dig a Pony"
"Suzy Parker" (Lennon/McCartney/Harrison/Starkey)
"I Me Mine" (Harrison)
"For You Blue" (Harrison) "Bésame mucho" (Consuelo Velázquez/Sunny Skylar)
"Octopus's Garden" (Starkey)
"You've Really Got a Hold on Me" (Smokey Robinson)
"The Long and Winding Road"
Składanka:
"Rip It Up" (Robert Blackwell/John Marascalco)
"Shake Rattle and Roll" (Jesse Stone - jako Charles E. Calhoun)
Składanka:
"Kansas City" (Jerry Leiber/Mike Stoller)
"Miss Ann" (Richard Penniman/Enotris Johnson)
"Lawdy Miss Clawdy" (Lloyd Price)
"Dig It"
"Let It Be"
"Get Back"
"Don't Let Me Down"
"Maxwell's Silver Hammer"
"Two of Us"
"I've Got a Feeling"
"Oh! Darling"
"Just Fun"
"One After 909"
"Jazz Piano Song" (McCartney/Starkey)
"Across the Universe"
"Dig a Pony"
"Suzy Parker" (Lennon/McCartney/Harrison/Starkey)
"I Me Mine" (Harrison)
"For You Blue" (Harrison) "Bésame mucho" (Consuelo Velázquez/Sunny Skylar)
"Octopus's Garden" (Starkey)
"You've Really Got a Hold on Me" (Smokey Robinson)
"The Long and Winding Road"
Składanka:
"Rip It Up" (Robert Blackwell/John Marascalco)
"Shake Rattle and Roll" (Jesse Stone - jako Charles E. Calhoun)
"Kansas City" (Jerry Leiber/Mike Stoller)
"Miss Ann" (Richard Penniman/Enotris Johnson)
"Lawdy Miss Clawdy" (Lloyd Price)
"Dig It"
"Let It Be"
"Get Back"
Film "Let It Be", który świat ujrzał po rozpadzie
zespołu po raz pierwszy 13 maja 1970 w całej Ameryce (tydzień później w
Londynie i Liverpoolu) ukazywał ponure nastroje w zespole, dominację
Paula, wycofanie się pozostałej trójki (żaden z Beatlesów nie
uczestniczył w żadnej premierze, ale np. pojawiły się na niej Cynthia Lennon, Jane
Asher, Richard Lester i Mary Hopkin). Inaczej to pamięta
Glyn Johns, i prawdopodobnie, a nawet po wstępnych wypowiedziach Paula i Ringo, którzy mieli okazję obejrzeć wstępne wersje filmu Jacksona, obraz zbliżony do jego wypowiedzi
zobaczymy w najnowszej wersji filmu.
GLYN JOHNS: Było wiele niesamowitych
rzeczy, ich humor olśniewał mnie tak jak ich muzyka i przez sześć
tygodni nie przestawałem się śmiać.Wystarczyło, że John Lennon pojawił
się i już odlatywałem. Panował fantastyczny nastrój, to przede
wszystkim, w tym samym czasie kiedy wszędzie opisywano ich problemy z
narkotykami i tak dalej, a oni po prostu mieli wtedy ze sobą
fantastyczny czas, czego niestety nie pokazano w filmie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz