Znalazłem w książce Cynthii o Johnie ciekawy fragment (cała książka jest
fantastyczna), która przybliży nam trochę rok 1964, sytuację Lennonów,
samego Johna. Prywatnie i w świetle reflektorów skierowanych na The
Beatles. Miłej lektury. Niebawem więcej wspomnień Cyn, jak i wrócę do
tych od Patti Harrison, która się pojawia i w poniższym tekście. Kolejna mała cegiełka do nie tyle wiedzy o The Beatles, co w jakiś sposób wkradnięcie się w ich wewnętrzny, na ile to możliwe prywatny świat.
Minął zaledwie rok, odkąd The Beatles po raz pierwszy wdarli się na listy przebojów, ale nasze życie zmieniło się nie do poznania. Premiery, koncerty i przyjęcia następowały po sobie w tak szybkim tempie, że ja i John ledwo nadążaliśmy, nie mówiąc już o znalezieniu czasu dla siebie.
Byłam naprawdę szczęśliwa z jego powodu. Zawsze byłam dumna z jego talentu i wierzyłam w niego, a publiczne uznanie było czymś wspaniałym. Jego wiara w siebie rosła z każdym dniem, i po wszystkich wątpliwościach i lękach zaszczepionych mu w dzieciństwie, wspaniale było widzieć go spokojniejszym i o wiele bardziej pewnym siebie. Jednak nieustanne zobowiązania oznaczały, że miał niewiele czasu dla Juliana i dla mnie. John czuł się tak samo smutny i sfrustrowany jak ja tym, że tak często byliśmy osobno i że, tak krótko po tym, jak został mężem i ojcem, po prostu nie mógł być przy nas.
Zaczęłam być samowystarczalna, radziłam sobie z każdym problemem i uczyłam się cieszyć własnym towarzystwem. Pocieszałam się myślą, że całe to szaleństwo minie i w końcu John, Julian i ja będziemy mieli czas dla siebie jako rodzina. Tęskniłam za Johnem, gdy wyjeżdżał, i nigdy nie wątpiłam, że nas kocha i że chce tego samego co ja: ustabilizowanego życia rodzinnego. Po prostu dla nas ten czas był niewłaściwy. I, choć bywało to trudne, niewiele mogliśmy zrobić poza pogodzeniem się z tym.
Trzy tygodnie po tym, jak The Beatles rozpoczęli kręcenie filmu „A Hard Day's Night”, ukazała się książka Johna „In His Own Write” (Pisane po mojemu). Był to zbiór dowcipów, anegdot, opowiadań i rysunków, które John zebrał przez kilka miesięcy. Redaktor z wydawnictwa Jonathan Cape przeczytał kilka jego rymowanek i zapytał, czy uda mu się zebrać wystarczająco
materiału na małą książkę, a John był zachwycony. Przez całe tygodnie notował i rysował, pochłonięty tym całkowicie.
Zawsze był fanem „The Goon Show”, satyrycznego programu radiowego, który wtedy był u szczytu popularności. John i Stuart Sutcliffe potrafili godzinami wygłupiać się, naśladując Goonsów: Petera Sellersa (ulubieńca Johna), Spike’a Milligana, Harry’ego Secombe’a i Michaela Bentine’a. Kochał ich niekonwencjonalny humor i łatwo dostrzec ich wpływ w pisarstwie Johna. Uwielbiał bawić się słowami, wywracać je na drugą stronę, eksperymentować z ich elastycznością i wymyślać malapropizmy [błędne użycie podobnie brzmiących słów]. Czytał wszystko, co wpadło mu w ręce, od gazet i magazynów po książki z szerokiego zakresu tematów, w tym muzyki, designu, kryminałów, biografii i historii. Wśród jego ulubionych były „Alicja w Krainie Czarów” i „Alicja po drugiej stronie lustra” Lewisa Carrolla, z ich dziwaczną i cudowną wyobraźnią. Pisząc własną książkę, John uwolnił swoją bogatą wyobraźnię, a możliwość wyjścia poza konwencjonalne ograniczenia „historii miłosnych” w piosenkach, które pisał z Paulem, sprawiała mu ogromną przyjemność.
John nie oczekiwał zbyt wiele od książki: cieszył się po prostu, że została wydana. Paul napisał dziwaczny, krótki wstęp, a John miał nadzieję, że książka rozbawi jego przyjaciół. Ale jeśli myślał, że przejdzie bez echa, nie mógł się bardziej mylić: zebrała entuzjastyczne recenzje wszędzie, od magazynów popowych po poważne gazety. „The Melody Maker” napisał: „John Lennon jest niezwykle utalentowanym pisarzem... często wesołym, sprytnym i zabawnym”; a „Times Literary Supplement” stwierdził: „Jest warta uwagi każdego, kto obawia się zubożenia języka angielskiego i brytyjskiej wyobraźni”; podczas gdy „Sunday Telegraph” nazwał ją „nieodpartą”.
Książka stała się natychmiastowym bestsellerem. Księgarnie, które zamówiły tylko kilka egzemplarzy, domagały się więcej, a książka była dwukrotnie dodrukowywana w pierwszym tygodniu po premierze. John był zadowolony, choć zdezorientowany uwagą, jaką przyciągnęła, a jeszcze bardziej, gdy usłyszeliśmy, że na jego cześć zorganizowano Lunch Literacki Foyle’a w londyńskim Hotelu Dorchester. Lunch Foyle’a był wielkim wyróżnieniem dla każdego autora, a zapotrzebowanie na bilety na przyjęcie Johna było bezprecedensowe.
Niestety, ja i John nie mieliśmy pojęcia, jak wielkim wydarzeniem jest Lunch Literacki Foyle’a. Myśleliśmy, że to będzie po prostu miły posiłek, trochę pogawędki i kilka komplementów na temat książki. W ogóle się tym nie przejmowaliśmy, więc wieczorem poszliśmy na kolację z przyjaciółmi i skończyliśmy w jednym z naszych ulubionych klubów nocnych.
Następnego ranka, po zaledwie kilku godzinach snu, obudziliśmy się z okropnym kacem i zdaliśmy sobie sprawę, że wkrótce przyjedzie szofer, aby zawieźć nas na lunch. Staraliśmy się wyglądać schludnie, ale przekrwione oczy i drżące ręce trochę nas zdradzały. Powtarzaliśmy sobie, że wydarzenie szybko się skończy i będziemy mogli wrócić do domu, żeby się zregenerować. Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, że na miejscu będą wszystkie media i że od Johna oczekuje się wygłoszenia mowy. Dygnitarze establishmentu literackiego ocierali się o zamożnych fanów Lennona i wszyscy z zapartym tchem czekali na słowa „inteligentnego” Beatlesa. Kiedy wprowadzano nas przez lobby Dorchester, a za nami szły tłumy reporterów i ekip telewizyjnych, wiedziałam, że John chciał zawrócić i uciec, ale musieliśmy się uśmiechać. Nie widzieliśmy nawet dobrze, co się dzieje, ponieważ żadne z nas nie miało okularów.
Gdy weszliśmy do ogromnej jadalni, setki ludzi wstały i zaczęły klaskać. Niezdarnie dotarliśmy do swoich miejsc i odkryliśmy, że siedzimy na przeciwnych końcach głównego stołu, pozbawieni nawet otuchy w postaci uścisku dłoni. Ja siedziałam między Earlem Arran a piosenkarzem popowym Marty Wildem, który był niemal tak samo zdenerwowany jak ja.
Byłam przerażona, dopóki hrabia nie uspokoił mnie potokiem dowcipnych anegdot i przyjaznej pogawędki. Zaczęłam się nawet dobrze bawić – dopóki nie dotarliśmy do ostatniego dania i tuziny kamer telewizyjnych i aparatów prasowych nie zostały skierowane w naszym kierunku. „Co się dzieje?” szepnęłam do hrabiego.
Niestety, ja i John nie mieliśmy pojęcia, jak wielkim wydarzeniem jest Lunch Literacki Foyle’a. Myśleliśmy, że to będzie po prostu miły posiłek, trochę pogawędki i kilka komplementów na temat książki. W ogóle się tym nie przejmowaliśmy, więc wieczorem poszliśmy na kolację z przyjaciółmi i skończyliśmy w jednym z naszych ulubionych klubów nocnych.
Następnego ranka, po zaledwie kilku godzinach snu, obudziliśmy się z okropnym kacem i zdaliśmy sobie sprawę, że wkrótce przyjedzie szofer, aby zawieźć nas na lunch. Staraliśmy się wyglądać schludnie, ale przekrwione oczy i drżące ręce trochę nas zdradzały. Powtarzaliśmy sobie, że wydarzenie szybko się skończy i będziemy mogli wrócić do domu, żeby się zregenerować. Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, że na miejscu będą wszystkie media i że od Johna oczekuje się wygłoszenia mowy. Dygnitarze establishmentu literackiego ocierali się o zamożnych fanów Lennona i wszyscy z zapartym tchem czekali na słowa „inteligentnego” Beatlesa. Kiedy wprowadzano nas przez lobby Dorchester, a za nami szły tłumy reporterów i ekip telewizyjnych, wiedziałam, że John chciał zawrócić i uciec, ale musieliśmy się uśmiechać. Nie widzieliśmy nawet dobrze, co się dzieje, ponieważ żadne z nas nie miało okularów.
Gdy weszliśmy do ogromnej jadalni, setki ludzi wstały i zaczęły klaskać. Niezdarnie dotarliśmy do swoich miejsc i odkryliśmy, że siedzimy na przeciwnych końcach głównego stołu, pozbawieni nawet otuchy w postaci uścisku dłoni. Ja siedziałam między Earlem Arran a piosenkarzem popowym Marty Wildem, który był niemal tak samo zdenerwowany jak ja.
Byłam przerażona, dopóki hrabia nie uspokoił mnie potokiem dowcipnych anegdot i przyjaznej pogawędki. Zaczęłam się nawet dobrze bawić – dopóki nie dotarliśmy do ostatniego dania i tuziny kamer telewizyjnych i aparatów prasowych nie zostały skierowane w naszym kierunku. „Co się dzieje?” szepnęłam do hrabiego.
„Sądzę, że twój mąż ma zamiar wygłosić przemówienie” – wyszeptał w odpowiedzi i grzecznie odwrócił wzrok od przerażenia wymalowanego na mojej twarzy. Spojrzałam na Johna, a serce mi się ścisnęło. Był blady i kompletnie nieprzygotowany. Nigdy nie tracił słów w prywatnym gronie, ale publiczna przemowa go przerastała – a co dopiero przemowa do tłumu literackich osobistości, i to na kacu. Kiedy John został przedstawiony, zapadła cisza. Ciężar oczekiwań był ogromny. John, bardziej przerażony niż kiedykolwiek go widziałam, wstał. Udało mu się wypowiedzieć osiem słów: „Thank you very much, it's been a pleasure” (Bardzo dziękuję, to była przyjemność), a następnie natychmiast usiadł z powrotem. Nastąpiła oszołomiona cisza, po której rozległo się kilka stłumionych buczeń i sporadyczne brawa. Publiczność była rozczarowana, zirytowana i oburzona. Zarówno John, jak i ja, chcieliśmy znaleźć się na innej planecie. John próbował się zrehabilitować, podpisując później niekończące się stosy egzemplarzy książki. „Przemowa” z Foyle’a w wykonaniu Johna przeszła do historii jako typowy gest Lennona, lekceważenie establishmentu ze strony buntowniczego gwiazdora popu, podczas gdy w rzeczywistości było to nic innego jak atak paniki. Nie wpłynęło to jednak na jego sprzedaż. Książka wciąż się sprzedawała, a on wkrótce zaczął pracę nad kolejną, „A Spaniard in the Works” (Hiszpan na robotach), która została opublikowana rok później i odniosła niemal równie wielki sukces.
Dzień po premierze „In His Own Write” ukazał się szósty singel The Beatles, „Can't Buy Me Love”. Przedsprzedaż w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych wyniosła trzy miliony egzemplarzy – był to światowy rekord – i utwór od razu trafił na pierwsze miejsce w obu krajach. Wkrótce potem The Beatles zajmowali sześć pierwszych miejsc na amerykańskiej liście singli, a na sierpień zaplanowano pełną trasę koncertową po Stanach.
Tymczasem George, który właśnie skończył dwadzieścia jeden lat, poznał młodą modelkę o imieniu Patti Boyd i zakochał się. Patti dostała rolę uczennicy w filmie „A Hard Day's Night” ze względu na to, że wystąpiła w popularnej reklamie chipsów – była znana jako „Dziewczyna Smith's Crisps”. Była blondynką, piękną i wyrafinowaną mieszkanką Londynu, tak jak Jane Asher. Ale, podobnie jak reszta „dziewczyn Beatlesów”, była też przyjazna i łatwo nawiązywała kontakty. My, dwie dziewczyny z Liverpoolu (Maureen i ja), i dwie dziewczyny z Londynu (Jane i Patti) od razu się dogadałyśmy. Wszystkie przechodziłyśmy przez to samo i wspaniale było mieć przyjaciółki, z którymi można było się tym dzielić. Od początku było oczywiste, że zamiary Patti i George’a są poważne, i wszyscy się z tego cieszyliśmy. Pozostali trzej Beatlesi byli w szczęśliwych związkach, a George dotąd był sam.
Kilka tygodni po poznaniu się Patti i George dołączyli do nas z Johnem na weekend w Irlandii. Była to szansa, by lepiej poznać Patti, a dla nas wszystkich – by wymknąć się i trochę pobawić. Byliśmy zdeterminowani, by prasa się o tym nie dowiedziała, więc chłopcy na drogę założyli fałszywe wąsy, szaliki i czapki, a Patti i ja szłyśmy za nimi w pewnej odległości. Wylecieliśmy z Manchesteru prywatnym sześciomiejscowym samolotem i mimo dziwnych spojrzeń na absurdalne przebrania chłopców, udało nam się odlecieć nierozpoznanym.
Zatrzymaliśmy się w hotelu o nazwie Dromoland Castle i wydawał się idealny – daleko od wszystkiego i absolutnie luksusowy. Prezydent Kennedy właśnie wymeldował się z naszego apartamentu, a personel, przyzwyczajony do gości na wysokim szczeblu, był czarujący i dyskretny. Nasz pierwszy dzień upłynął w zachwycającym spokoju. Spacerowaliśmy po rozległych terenach zamku i rozkoszowaliśmy się poczuciem wolności. Wieczorem byliśmy bardziej zrelaksowani niż od miesięcy.
Następnego ranka obudził nas śpiew ptaków – i gwar licznych głosów pod naszymi oknami. Wyjrzeliśmy przez zasłony i zobaczyliśmy morze dziennikarzy i fotografów. Zostaliśmy namierzeni. Prasa zjawiała się w pełnym składzie w nadziei na zrobienie pierwszych zdjęć George’a z jego nową dziewczyną.
Byliśmy gorzko rozczarowani – i uwięzieni. Jakim cudem mieliśmy się stamtąd wydostać? Kierownik hotelu wymyślił prosty i przezabawny sposób na przechytrzenie tłumu na zewnątrz. Podczas gdy John i George mieli wyjść frontowym wejściem i udać się na lotnisko, ja i Patti miałyśmy zostać przemycone tylnym wyjściem, przebrane za pokojówki.
Etap pierwszy poszedł gładko. Chichocząc, Patti i ja założyłyśmy niedopasowane czarne sukienki, falbaniaste fartuszki i białe czepki. Zabrano nas do wejścia dla personelu, gdzie wgramoliłyśmy się do jednego z dużych wiklinowych koszy na pranie. Plan zakładał, że dwóch pracowników przeniesie nas, wewnątrz kosza, do czekającej na zewnątrz furgonetki z praniem. Gdy już bezpiecznie znajdziemy się w furgonetce, zostaniemy wypuszczone z kosza, a kierowca zawiezie nas na lotnisko. Byłoby idealnie, gdyby kierowca nie odjechał, zanim ktokolwiek zdążył nas wypuścić z kosza. Przez następną, koszmarną godzinę podróżowałyśmy na lotnisko uwięzione wewnątrz tego kosza. Było zupełnie ciemno, a my byłyśmy rzucane na wiklinę, gdy kierowca pędził po zakrętach i wąskich drogach, a kosz przesuwał się z boku na bok furgonetki. Na domiar złego, ledwo mogłyśmy oddychać i byłyśmy przekonane, że się udusimy. Krzyczałyśmy, ile sił w płucach, ale szybko stało się jasne, że kierowca nas nie słyszy. Nie mogłyśmy nic zrobić, tylko trzymać się mocno i modlić. Kiedy dotarłyśmy na lotnisko, byłyśmy poobijane, posiniaczone, zapłakane i ochrypłe. Ale miałyśmy przynajmniej satysfakcję, że nasz fortel zadziałał: prasa nie miała pojęcia, że się wydostałyśmy, i wciąż koczowała pod hotelem. John i George uznali to wszystko za świetną zabawę i dokuczali nam przez całą drogę do domu. Ja i Patti przysięgałyśmy, że następnym razem to oni mogą próbować sprytnych sztuczek, a my pójdziemy łatwą drogą – frontowymi drzwiami. Jednak cała nasza czwórka tak dobrze się dogadała, że kilka tygodni później ponownie wybraliśmy się na wakacje, tym razem na Tahiti. Aby uciec przed prasą, postanowiliśmy wyczarterować jacht i polecieliśmy oddzielnie. Ja i John polecieliśmy przez Hawaje, gdzie fani i prasa nas wytropili i zostaliśmy uwięzieni w naszym hotelu.
Etap pierwszy poszedł gładko. Chichocząc, Patti i ja założyłyśmy niedopasowane czarne sukienki, falbaniaste fartuszki i białe czepki. Zabrano nas do wejścia dla personelu, gdzie wgramoliłyśmy się do jednego z dużych wiklinowych koszy na pranie. Plan zakładał, że dwóch pracowników przeniesie nas, wewnątrz kosza, do czekającej na zewnątrz furgonetki z praniem. Gdy już bezpiecznie znajdziemy się w furgonetce, zostaniemy wypuszczone z kosza, a kierowca zawiezie nas na lotnisko. Byłoby idealnie, gdyby kierowca nie odjechał, zanim ktokolwiek zdążył nas wypuścić z kosza. Przez następną, koszmarną godzinę podróżowałyśmy na lotnisko uwięzione wewnątrz tego kosza. Było zupełnie ciemno, a my byłyśmy rzucane na wiklinę, gdy kierowca pędził po zakrętach i wąskich drogach, a kosz przesuwał się z boku na bok furgonetki. Na domiar złego, ledwo mogłyśmy oddychać i byłyśmy przekonane, że się udusimy. Krzyczałyśmy, ile sił w płucach, ale szybko stało się jasne, że kierowca nas nie słyszy. Nie mogłyśmy nic zrobić, tylko trzymać się mocno i modlić. Kiedy dotarłyśmy na lotnisko, byłyśmy poobijane, posiniaczone, zapłakane i ochrypłe. Ale miałyśmy przynajmniej satysfakcję, że nasz fortel zadziałał: prasa nie miała pojęcia, że się wydostałyśmy, i wciąż koczowała pod hotelem. John i George uznali to wszystko za świetną zabawę i dokuczali nam przez całą drogę do domu. Ja i Patti przysięgałyśmy, że następnym razem to oni mogą próbować sprytnych sztuczek, a my pójdziemy łatwą drogą – frontowymi drzwiami. Jednak cała nasza czwórka tak dobrze się dogadała, że kilka tygodni później ponownie wybraliśmy się na wakacje, tym razem na Tahiti. Aby uciec przed prasą, postanowiliśmy wyczarterować jacht i polecieliśmy oddzielnie. Ja i John polecieliśmy przez Hawaje, gdzie fani i prasa nas wytropili i zostaliśmy uwięzieni w naszym hotelu.
Kiedy spotkaliśmy się z George’em i Patti na Tahiti, nasz „jacht” okazał się raczej wiekową łodzią rybacką, a przez pierwsze dwa dni lało jak z cebra, w stylu monsunowym. Miałam chorobę morską i żałowałam, że w ogóle wypłynęliśmy. Ale kiedy burza minęła, bawiliśmy się cudownie. Nasza załoga z Tahiti była wesoła i pomocna i, ku naszej radości, nie miała pojęcia, kim są chłopcy. Kucharz specjalizował się w ziemniakach gotowanych na inny sposób każdego wieczoru, co oznaczało, że ja i John wróciliśmy do domu znacznie grubsi. Leżeliśmy na pokładzie, pływaliśmy, rozmawialiśmy i jedliśmy, a co najważniejsze, prasa nigdy nas nie znalazła.
Ja i Patti stawałyśmy się bliskimi przyjaciółkami. Podziwiałam jej wspaniałą figurę i nienaganne wyczucie mody, a ona, jak sądzę, cieszyła się towarzystwem kogoś, kto był z The Beatles od początku i „znał zasady gry”. John i George mieli łatwą, swobodną relację i oni udawali się na plażę, podczas gdy ja i Patti szłyśmy na zakupy.
Wakacje były bezcenne: były jedyną szansą, by ja i John mogliśmy być cały czas razem, zwolnić tempo i cieszyć się sobą. Reszta naszego czasu była tak gorączkowa i wypełniona, że często mijaliśmy się tylko wchodząc do mieszkania lub z niego wychodząc. Nawet kiedy szliśmy na oficjalne przyjęcia, rzadko siedzieliśmy obok siebie, a tak wielu ludzi pragnęło uwagi Johna.
Tak więc leniuchowanie na plaży, spacery, rozmowy, kochanie się, przytulanie i wspólne pluskanie w morzu było sielanką. Nie czuliśmy presji, by te wakacje były idealne, one po prostu takie były, ponieważ byliśmy razem i z dala od tego wszystkiego. W tych chwilach John był szczęśliwy. Na chwilę zapominał o ochroniarzach, prasie, fanach i niekończących się żądaniach. Śmiał się, wygłupiał i dobrze się bawił.
Wróciliśmy do wiru, jakim było życie w domu. Królewska premiera „A Hard Day's Night” miała odbyć się 6 lipca w obecności księżniczki Małgorzaty, a cztery dni później The Beatles mieli uczestniczyć w premierze w Liverpoolu, po której planowano oficjalne przyjęcie dla najnowszych bohaterów miasta. Johnowi podobało się kręcenie filmu i był zachwycony końcowym rezultatem. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że film się powiedzie i pokaże publiczności, że The Beatles mają jeszcze inny wymiar.
Wróciliśmy do wiru, jakim było życie w domu. Królewska premiera „A Hard Day's Night” miała odbyć się 6 lipca w obecności księżniczki Małgorzaty, a cztery dni później The Beatles mieli uczestniczyć w premierze w Liverpoolu, po której planowano oficjalne przyjęcie dla najnowszych bohaterów miasta. Johnowi podobało się kręcenie filmu i był zachwycony końcowym rezultatem. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że film się powiedzie i pokaże publiczności, że The Beatles mają jeszcze inny wymiar.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz