O albumie, jego genezie więcej można dowiedzieć się z tekstów na moim blogu o tej genialnej płycie zespołu. W rocznicowym wydaniu płyty w tym roku (w dołączonych do wydawnictw) książeczkach pojawił się taki tekst, który przytaczam w całości. Dla obeznanych z historią zespołu fanów dodany do płytki tekst (autorstwa Kevina Howletta, producenta BBC, swego czasu współpracującego blisko z zespołem) nie zawiera żadnych zaskakujących czy nowych informacji, ale możemy się dzięki niemu zorientować, jak firma Apple, Paul i Ringo chcą przedstawić wszystkim okres powstawania płyty. Dzisiaj w 209. Moim zdaniem bardzo udanie. Jak zawsze na blogu, moje, niedoskonałe tłumaczenie, nie dosłowne, ale oddające sens angielskiego oryginału.
Odniosę się jeszcze tylko do pierwszego zdania poniższego tekstu. Bezdyskusyjnie "Abbey Road" jest dla mnie najlepszym albumem nie tylko The Beatles ale i wszech-czasów, ale wydaje mi się, że gdyby na wymienionym "Pepperze" zmieszczono - tak ja to się stało 50 lat później - dwie piosenki, które pierwotnie miały się na nim znaleźć (mam na myśli singlowe "Strawberry Fields Forever" i "Penny Lane"), album z 1967 byłby niedoścignionym wzorem, przebijając może płytę z 1969. Czy dodanie do "Abbey Road" któregoś z wielkich hitów, dzisiaj klasyków The Beatles z 1969 roku, jak np. "Let It Be", "The Long And Winding Road" a nawet "Get Back" wzniosłoby "Abbey Road" na jeszcze wyższe poziomy? Nie jestem pewien. Zostawię Was z tą myślą.
Odniosę się jeszcze tylko do pierwszego zdania poniższego tekstu. Bezdyskusyjnie "Abbey Road" jest dla mnie najlepszym albumem nie tylko The Beatles ale i wszech-czasów, ale wydaje mi się, że gdyby na wymienionym "Pepperze" zmieszczono - tak ja to się stało 50 lat później - dwie piosenki, które pierwotnie miały się na nim znaleźć (mam na myśli singlowe "Strawberry Fields Forever" i "Penny Lane"), album z 1967 byłby niedoścignionym wzorem, przebijając może płytę z 1969. Czy dodanie do "Abbey Road" któregoś z wielkich hitów, dzisiaj klasyków The Beatles z 1969 roku, jak np. "Let It Be", "The Long And Winding Road" a nawet "Get Back" wzniosłoby "Abbey Road" na jeszcze wyższe poziomy? Nie jestem pewien. Zostawię Was z tą myślą.
Pod względem ogromnych wyzwań pomysłowości "Abbey Road" podważa status albumu "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" jako największego dokonania grupy. Ale któż to mógł przewidzieć na początku 1969. Działając w niezwykle płodnym biznesie muzycznym, The Beatles wiedzieli, że aby się w nim utrzymać musieli ciągle wydawać płyty. Na muzycznej scenie następowały cały czas zmiany i wiele zespołów, które współistniały we wczesnych czasach The Beatles zostało z niej zmiecionych (osiągając wcześniej szczyt bądź nie). Ciekawe, że dwa tygodnie przed wydaniem w listopadzie 1968 roku "Białego Albumu", ogłoszono, że zespół prawdopodobnie zagra w połowie grudnia trzy koncerty w Roundhouse, w Londynie, a z tego wydarzenia możliwe, że telewizja wykroi godzinny show. To była zaskakująca wiadomość, zwłaszcza, że zespół od dwóch lat już nie koncertował. Nowy album zespołu to efekt 5-cio miesięcznej pracy w studiu i Apple przekazało prasie informację, że planowane koncerty będą oczywiście skoncentrowane na materiale z tych 30 nowych nagrań.
Plany szybko zostały zmodyfikowane. Od dnia, kiedy grupa zgromadziła się w Studiach Twickenham (2 stycznia 1969), zaczęto dostrzegać, że pomysł na żywo dla telewizji jest wielce ryzykowny. "Biały Album", choć wciąż był numerem 1 w Wielkiej Brytanii i USA i w wielu innych krajach, był już dla nich starym materiałem. Porzucono więc szybko ideę grania czegokolwiek z niego, wybierając za to naukę całkiem nowych piosenek. W pierwszym dniu prób John powiedział George'owi Martinowi, że "prawdopodobnie uda im się razem szybko napisać kilka nowych".
Tymczasową datą na koncert miał być dzień 20 stycznia 1969, i to miało być szczególne wyzwanie, nawet dla The Beatles. Paul w 1969 powiedział: "Kiedy doszło do tego, że mieliśmy to zrobić, powiedzieliśmy: 'Napiszmy nowe piosenki'. Ponieważ zawsze staraliśmy się przeć do przodu. Szybko się wszystkim nudziliśmy". Ponadto zdecydowali się wtedy nakręcić film ze swoich prób, tak by widzowie mogli zaobserwować ewolucję każdej piosenki. Paul wspomina: "Pomysł był taki, żeby sfilmować proces powstawania piosenek w toku. Zobaczyć coś, co było od samego początku małym zalążkiem pomysłu aż do samego finałowego urzeczywistnienia songu. No i mieliśmy zagrać wszystko w Technicolorze".
Wrócono do pomysłu zagrania koncertu na żywo, jako punktu kulminacyjnego filmu. Ponadto grupa narzuciła sama sobie reguły, że nagrania będą pozbawione obróbki studyjnej, efektów, wszelakich nakładek.
Inzynier Glyn Johns, który dotychczas regularnie pracował z The Rolling Stones, odpowiadał za dźwięk. Otoczeni przez kamery, skuleni wokół siebie, The Beatles, raz marzli z powodu ciągłych zimowych przeciągów wielkiego budynku, drugi czuli się niekomfortowo przez ciepło otaczających ich lamp i sprzętu. Dokładna historia tego okresu nazwanego projektem "Get Back", ostatecznie wydana na albumie i filmie nazwanymi "Let it Be", została odłożona na inny czas. Sumując, wydaje się, że próby w Twickenham Studios, które charakteryzowały całe przedsięwzięcie uznano jako nieszczęśliwe - czy to przez samych Beatlesów, czy każdego, który oglądał film. Cała czwórka przyznawała, że poddawana tam była sporym presjom, wzmocnionym przez nieprzyjazne otoczenie i stałą obecność kamer, mikrofonów, dosłownie ich wkurzającą. Setki nagranych taśm audio zapewniają dostęp do tych bezcennych, historycznych zapisów. Taśmy z Twickenham zawierają też szereg szczerych dyskusji i rozmów członków zespołu.
Gdy tykające jak bomba zegarowa dni w Twickenham mijały, reżyser Michael Lindsay-Hogg skupiał całą swoją uwagę na ustaleniu, gdzie ma być sfilmowany koncert. Wynajem dwóch oceanicznych liniowców (z tygodniowym wyprzedzeniem), by zabrać zespół wraz z publicznością na arabską pustynię w Afryce był jednym z szalonych pomysłów branych pod uwagę. W siódmym dniu prób musiał się zmierzyć z jeszcze większym problemem. Po porannym zagraniu - w wyjątkowo zespołowej atmosferze - piosenek "Get Back" oraz "Two Of Us", coś wydarzyło się w czasie przerwy na lunch, po której George obwieścił, że opuszcza zespół. W jego pamiętniku z owego dnia (10 stycznia 19 69) czytamy: "próby, aż do lunchu, opuszczam The Beatles, pojechałem do domu".
Kryzys został jednak szybko zażegnany. George zgodził się wrócić pod dwoma, nie dającym pola do negocjacji warunkami - przenoszą się do przytulniejszego otoczenia w ich studiu przy Abbey Road i odpuszczają temat występu na żywo dla telewizji. Jak w starych powiedzeniach: "Zawsze krzywdzisz tego, kogo kochasz" czy "wszyscy kochamy się i wszyscy wiemy o tym", Ringo opowiedział BBC, w dzień wcześniej przed przenosinami: "Nadal czasami ranimy siebie ... ale to buduje z nas później w coś większego, niż było wcześniej".
W Apple rzeczy poszły już dużo lepiej. Tam wszyscy przypomnieli sobie prawdę o głównych zasadach procesu nagraniowego lecz bez efektów studyjnych i dogrywek. Celem stał się teraz dokument o tworzeniu przez grupę albumu w warunkach najbardziej podobnych do tych z czasów ich najwcześniejszych sesji w studiach EMI . Atmosfera stała się bardziej przejrzysta. Dołączył też do nich stary przyjaciel, grający na organach. Billy'ego Prestona poznali jeszcze w Hamburgu, gdy grał on w zespole Little Richarda. W Londynie Billy grał w zespole Ray'a Charlesa. Wpadł w odwiedziny do Apple i wkrótce zadomowił się tam w studiu na resztę miesiąca.
Ostatecznie zdecydowano nakręcić dwie sekwencje występu na żywo,by nadały one filmowi odpowiednie zakończenie. Niezapowiedziany koncert miał miejsce w porze obiadowej 30 stycznia 1969 na dachu wytwórni Apple przy 3 Saville Row. The Beatles w przenikliwym wietrze zagrali na dachu 42-minutowy koncert. To był ich ostatni publiczny występ, choć, co oczywiste, w owym czasie nikt tego nie podejrzewał. Opisał to magazyn New Musical Express w artykule, 'Allen Klein pomaga Beatlesom', w którym zdawkowo wspomniano, że w ostatni czwartek zaskoczeni przechodnie na londyńskiej Saville Row mogli usłyszeć niektóre ze specjalnie napisanych piosenek zespołu. Następnego dnia kamery nakręciły kolejne trzy piosenki, które nie były odpowiednie do wykonania ich "na żywo".
Z perspektywy czasu wielu zgadza się z tym, że niezadowolenie z tego, co miało miejsce w styczniu 1969, skłoniło The Beatles do wspólnego zebrania się, by wydać finalne, triumfalne muzycznie dzieło. Połysk produkcji i nieskazitelne wykonania na "Abbey Road" skłaniają do takiego osądu. Chociaż zdarzały się wtedy okazjonalne rozmowy w grupie o 'rozwodzie', to pod koniec miesiąca chmury burzowe nad nim całkowicie się rozwiały i zniknęły w oddali. To prawda, że kilka "burz" wydarzyło się jeszcze wiosną 1969 roku, ale latem wszystko wydawało się już spokojniejsze. Wskazują na to oryginalne taśmy z sesji do albumu "Abbey Road". Także wypowiedź George'a: "Nie wiedziałem wtedy, że to będzie ostatnia płyta The Beatles. Pamiętam, że polubiłem tą płytę, cieszyłem się nią, ale nie przypominam sobie, bym tak myślał o tej płycie, ponieważ tak wiele rzeczy się wtedy działo". Refleksja Ringo jest podobna: "Zawsze istniała możliwość, że będziemy nadal kontynuować Nie siedzieliśmy w studiu powtarzają: ostatnia płyta, ostatni utwór, ostatnie ujęcie".
Nagrywanie "Abbey Road" dzieli się na dwa odrębne okresy. Pierwszy obejmuje nagrania dokonane pomiędzy późnym lutym a wczesnym majem 1969. Pięć utworów z albumu powstało w tamtym okresie: "I Want You (She's So Heavy)", "Something", "Oh! Darling", "Octopus's Garden" i "You Never Give me Your Money". Nie było też pewne, że pięć nowych piosenek znajdzie się na nowym projekcie czy też na poprzednim.
Tymczasową datą na koncert miał być dzień 20 stycznia 1969, i to miało być szczególne wyzwanie, nawet dla The Beatles. Paul w 1969 powiedział: "Kiedy doszło do tego, że mieliśmy to zrobić, powiedzieliśmy: 'Napiszmy nowe piosenki'. Ponieważ zawsze staraliśmy się przeć do przodu. Szybko się wszystkim nudziliśmy". Ponadto zdecydowali się wtedy nakręcić film ze swoich prób, tak by widzowie mogli zaobserwować ewolucję każdej piosenki. Paul wspomina: "Pomysł był taki, żeby sfilmować proces powstawania piosenek w toku. Zobaczyć coś, co było od samego początku małym zalążkiem pomysłu aż do samego finałowego urzeczywistnienia songu. No i mieliśmy zagrać wszystko w Technicolorze".
Wrócono do pomysłu zagrania koncertu na żywo, jako punktu kulminacyjnego filmu. Ponadto grupa narzuciła sama sobie reguły, że nagrania będą pozbawione obróbki studyjnej, efektów, wszelakich nakładek.
Inzynier Glyn Johns, który dotychczas regularnie pracował z The Rolling Stones, odpowiadał za dźwięk. Otoczeni przez kamery, skuleni wokół siebie, The Beatles, raz marzli z powodu ciągłych zimowych przeciągów wielkiego budynku, drugi czuli się niekomfortowo przez ciepło otaczających ich lamp i sprzętu. Dokładna historia tego okresu nazwanego projektem "Get Back", ostatecznie wydana na albumie i filmie nazwanymi "Let it Be", została odłożona na inny czas. Sumując, wydaje się, że próby w Twickenham Studios, które charakteryzowały całe przedsięwzięcie uznano jako nieszczęśliwe - czy to przez samych Beatlesów, czy każdego, który oglądał film. Cała czwórka przyznawała, że poddawana tam była sporym presjom, wzmocnionym przez nieprzyjazne otoczenie i stałą obecność kamer, mikrofonów, dosłownie ich wkurzającą. Setki nagranych taśm audio zapewniają dostęp do tych bezcennych, historycznych zapisów. Taśmy z Twickenham zawierają też szereg szczerych dyskusji i rozmów członków zespołu.
Gdy tykające jak bomba zegarowa dni w Twickenham mijały, reżyser Michael Lindsay-Hogg skupiał całą swoją uwagę na ustaleniu, gdzie ma być sfilmowany koncert. Wynajem dwóch oceanicznych liniowców (z tygodniowym wyprzedzeniem), by zabrać zespół wraz z publicznością na arabską pustynię w Afryce był jednym z szalonych pomysłów branych pod uwagę. W siódmym dniu prób musiał się zmierzyć z jeszcze większym problemem. Po porannym zagraniu - w wyjątkowo zespołowej atmosferze - piosenek "Get Back" oraz "Two Of Us", coś wydarzyło się w czasie przerwy na lunch, po której George obwieścił, że opuszcza zespół. W jego pamiętniku z owego dnia (10 stycznia 19 69) czytamy: "próby, aż do lunchu, opuszczam The Beatles, pojechałem do domu".
Kryzys został jednak szybko zażegnany. George zgodził się wrócić pod dwoma, nie dającym pola do negocjacji warunkami - przenoszą się do przytulniejszego otoczenia w ich studiu przy Abbey Road i odpuszczają temat występu na żywo dla telewizji. Jak w starych powiedzeniach: "Zawsze krzywdzisz tego, kogo kochasz" czy "wszyscy kochamy się i wszyscy wiemy o tym", Ringo opowiedział BBC, w dzień wcześniej przed przenosinami: "Nadal czasami ranimy siebie ... ale to buduje z nas później w coś większego, niż było wcześniej".
W Apple rzeczy poszły już dużo lepiej. Tam wszyscy przypomnieli sobie prawdę o głównych zasadach procesu nagraniowego lecz bez efektów studyjnych i dogrywek. Celem stał się teraz dokument o tworzeniu przez grupę albumu w warunkach najbardziej podobnych do tych z czasów ich najwcześniejszych sesji w studiach EMI . Atmosfera stała się bardziej przejrzysta. Dołączył też do nich stary przyjaciel, grający na organach. Billy'ego Prestona poznali jeszcze w Hamburgu, gdy grał on w zespole Little Richarda. W Londynie Billy grał w zespole Ray'a Charlesa. Wpadł w odwiedziny do Apple i wkrótce zadomowił się tam w studiu na resztę miesiąca.
Ostatecznie zdecydowano nakręcić dwie sekwencje występu na żywo,by nadały one filmowi odpowiednie zakończenie. Niezapowiedziany koncert miał miejsce w porze obiadowej 30 stycznia 1969 na dachu wytwórni Apple przy 3 Saville Row. The Beatles w przenikliwym wietrze zagrali na dachu 42-minutowy koncert. To był ich ostatni publiczny występ, choć, co oczywiste, w owym czasie nikt tego nie podejrzewał. Opisał to magazyn New Musical Express w artykule, 'Allen Klein pomaga Beatlesom', w którym zdawkowo wspomniano, że w ostatni czwartek zaskoczeni przechodnie na londyńskiej Saville Row mogli usłyszeć niektóre ze specjalnie napisanych piosenek zespołu. Następnego dnia kamery nakręciły kolejne trzy piosenki, które nie były odpowiednie do wykonania ich "na żywo".
Z perspektywy czasu wielu zgadza się z tym, że niezadowolenie z tego, co miało miejsce w styczniu 1969, skłoniło The Beatles do wspólnego zebrania się, by wydać finalne, triumfalne muzycznie dzieło. Połysk produkcji i nieskazitelne wykonania na "Abbey Road" skłaniają do takiego osądu. Chociaż zdarzały się wtedy okazjonalne rozmowy w grupie o 'rozwodzie', to pod koniec miesiąca chmury burzowe nad nim całkowicie się rozwiały i zniknęły w oddali. To prawda, że kilka "burz" wydarzyło się jeszcze wiosną 1969 roku, ale latem wszystko wydawało się już spokojniejsze. Wskazują na to oryginalne taśmy z sesji do albumu "Abbey Road". Także wypowiedź George'a: "Nie wiedziałem wtedy, że to będzie ostatnia płyta The Beatles. Pamiętam, że polubiłem tą płytę, cieszyłem się nią, ale nie przypominam sobie, bym tak myślał o tej płycie, ponieważ tak wiele rzeczy się wtedy działo". Refleksja Ringo jest podobna: "Zawsze istniała możliwość, że będziemy nadal kontynuować Nie siedzieliśmy w studiu powtarzają: ostatnia płyta, ostatni utwór, ostatnie ujęcie".
Nagrywanie "Abbey Road" dzieli się na dwa odrębne okresy. Pierwszy obejmuje nagrania dokonane pomiędzy późnym lutym a wczesnym majem 1969. Pięć utworów z albumu powstało w tamtym okresie: "I Want You (She's So Heavy)", "Something", "Oh! Darling", "Octopus's Garden" i "You Never Give me Your Money". Nie było też pewne, że pięć nowych piosenek znajdzie się na nowym projekcie czy też na poprzednim.
W owym czasie spotkania biznesowe w Apple bywały czasami bardzo frustrujące. Allen Klein, który wcześniej prowadził interesy The Rolling Stones, Animals i Herman's's Hermits w USA, został zatrudniony by zaprowadzić porządek w firmie zespołu. W ten sposób wywrócił do góry nogami etos Apple. Klein działał na wielu polach, zwalniał, rekrutował załogę Apple, prowadził walkę o udziały w Northern Songs, która kontrolowała prawa autorskie do kompozycji zespołu. Najpoważniejszą wtedy sprawą dzielącą boleśnie cały zespół, były zasadnicze różnice zdań co do osób, które mają decydować o jego finansach. Paul przypominał sobie jeden z najbardziej napiętych momentów, który miał miejsce w Olympic Sound Studios. 6 maja nagrywana była piosenka, "You Never Give Me Your Money". Trzy dni później, w piątek wieczorem, zespół zebrał się w Olympic na dalszą pracę z Glynem Johnsem. Allen Klein wrócił z Nowego Jorku i namawiał wszystkich czterech Beatlesów do podpisania kontraktu na następne trzy lata. Paul nie podpisał. "Z jakiegoś powodu ich trzech bardzo chętnie zgodzili się na pracę z nim. Namawiali mnie, dręczyli mnie, bym podpisał" - wspominał Paul w książce "Mamy Years From Now". "Powiedziałem, 'Nie, nie chcę niczego dobrego od tego faceta. Zaczekam do poniedziałku, zanim cokolwiek mam podpisać. Mój prawnik pojawi się w poniedziałek'. A oni na to: 'Pierdol się!' i wyszli ze studia zostawiając mnie w Olympic na sesji samego'".
W tym samym czasie Glyn Johns kończył prace nad albumem "Brave New World" Steve Miller Bandu. Niechciana przez The Beatles sesja została wykorzystana do współpracy pomiędzy Paulem i Steve Millerem. Paul wspomina: 'Zrobiliśmy we dwoję jego nagranie "My Dark Hour" (Moja ciemna godzina). Wyładowałem się wtedy w grze na perkusji. Było zbyt dużo wypełnień bębnami. To był dziwny okres w moim życiu i przysięgam, moje pierwsze siwe włosy pojawiły się właśnie w tamtym miesiącu".
W swoim pamiętniku Glyn Johns zaznaczył, że sesja Beatlesów w dniu następnym została odwołana. Sześć dniu po swojej "ciemnej godzinie" w Olympic Studio Paul udzielił wywiadu Roysowi Corlettowi z BBC Radio Merseyside. Zapytany o to, czy istnieją wciąż silne więzi pomiędzy Beatlesami, odpowiedział: "Oczywiście. To jest trójka moich najlepszych przyjaciół. Mówię ci, że to są wspaniali faceci!"
I faktycznie, "nie wszystko nie wyglądało w takich 'siwych' kolorach". Pozostała część albumu była wynikiem konsekwentnej pracy w lipcu i sierpniu. Po wydłużonej od wspólnego nagrywania przerwie The Beatles zareagowali teraz bardzo wyraźnie. Ich pierwotny projekt albumu został wstrzymany do momentu ukończenia filmu dokumentalnego, więc zdecydowali w międzyczasie nagrać nowy. George Martin był zachwycony, gdy ujrzał entuzjazm całej czwórki do zdyscyplinowanego nagrywania w studiach EMI. "Paul zadzwonił do mnie i powiedział: 'Nagrywamy kolejny album. Czy zechciałbyś go produkować?' Moja natychmiastowa odpowiedź brzmiała: ' Tylko jeśli pozwolicie mi produkować go jak dawniej'. On na to: 'Oczywiście, chcemy'. Wszyscy bardzo dobrze się spisali w czasie pracy nad tym albumem i dlatego bardzo go lubię. To była bardzo szczęśliwa płyta".
Do kilku piosenek, George Martin napisał partytury, które zostały nagrane pod koniec sesji. Był również zachwycony pomysłem stworzenia składanki kilku piosenek, znanej w czasie sesji pod nazwą "The Long One" (Ta długa). Producent wspomina: "Bez potrzeby bycia pretensjonalnym, przekazałem in, że tworzymy coś na kształt sztuki i chciałem by myśleli symfonicznie. Chciałem by w czasie pisania swoich piosenek w warunkach pierwszego i drugiego podmiotu, myśleli o nich jak o formach symfonii i sonaty".
Do kilku piosenek, George Martin napisał partytury, które zostały nagrane pod koniec sesji. Był również zachwycony pomysłem stworzenia składanki kilku piosenek, znanej w czasie sesji pod nazwą "The Long One" (Ta długa). Producent wspomina: "Bez potrzeby bycia pretensjonalnym, przekazałem in, że tworzymy coś na kształt sztuki i chciałem by myśleli symfonicznie. Chciałem by w czasie pisania swoich piosenek w warunkach pierwszego i drugiego podmiotu, myśleli o nich jak o formach symfonii i sonaty".
Kolejnym kluczowym elementem "Abbey Road" to jakoś i zawiłość harmonii wokalnych. Jakkolwiek przy całym stopniu zastosowania wyrafinowanych technik produkcyjnych, wiele piosenek zostało przez zespół wykonanych na żywo w studiu, do których nakładki dodano później. Nie separowano na taśmie oddzielnie każdego instrumentu. Jak opisano to na następnych stronach, część albumu zatytułowana Sessions zawiera wiele takich wykonań na żywo.
Abbey Road to płyta kompletna, ideał, wszystkie utwory pasują, ich umiejscowienie na płycie w tej a nie innej kolejności - słowem wszystko idealnie współbrzmi, jeśli chodzi o utwory w zasadzie bez słabych punktów - cała czwórka chyba w szczycie możliwości twórczych i wspólnego muzykowania. Kiedy LP kończy się człowiek chce włączyć ją od początku. W końcu George z utworami tak dobrymi (niektórzy uważają że nawet lepszymi) jak Johna i Paula.
OdpowiedzUsuńNo i mój cichy faworyt "I want you", który mogę słuchać bez końca - mógłby jeszcze chwilę dłużej potrwać.
Zgoda z każdym zdaniem. 'Pepper' to zdecydowanie najważniejsza płyta w historii muzyki rozrywkowej, jak i w twórczości The Beatles, mimo, że John tak bardzo jej nie lubił. O tym jako fan 'Peppera' wiesz. W 1967 roku każdy zachłystywał się nowym albumem Beatlesów, nie tylko będąc hippisem czy fanem epoki dzieci-kwiatów (dla których Pepper stał się niejako Biblią), ale każdy fan muzyki, od krytyków (nie wszyscy 'zaskoczyli' od razu w rozumieniu znaczenia albumu, po młodzież starszą niż 15 lat i znawców muzyki jako dziedziny. Tak piszę w skrócie, więcej jest na blogu więc o innowacyjności Peppera itd nie będę się rozpisywał. Tak więc Peppper to najważniejszy LP, Abbey Road to po prostu najpiękniejsza płyta jako całość, jako zaproszenie artysty do spędzenia z nim 40 minut przy jego muzyce. I trudno tutaj o konkurenta, gdyż pewnie nie byłoby i dzieł Pink Floydów bez tego albumu czy innych. "I Want You" to ambitne rockowe zakręcone arcydzieło i chwała Yoko, że pojawiła się w życiu Johna, gdyż paru jeszcze innych znakomitych wyznań miłosnych do niej muzyk by nie popełnił. Dwa hity George'a... Eh, bo się rozpiszę, a na smartfonie trudno. Pozdr Noisre
OdpowiedzUsuńdZIĘKUJĘ za tego posta, najważniejsze że się rozumiemy, Co ciekawe John najbardziej cenił Biały Album, lubił pierwszą stronę Abbey Road. druga go nie za bardzo kręciła. Byłbym zapomniał - Because.
OdpowiedzUsuńuwielbiam Johna za to nagranie i uwielbiam to rozbicie na głosy
https://www.youtube.com/watch?v=qWONqXt1XZ8