Odrzucany film The Beatles "Let It Be" po 54 latach powraca w nowej jakości.



Na początku zaznaczę, że znam doskonale film, ale ten oryginalny, najnowszej wersji, zremasterowanej cyfrowo jeszcze nie, choć już jest ona w moim posiadaniu.
W połowie tego roku (8 maja) na platformie Disney+ ukazał się film "Let It Be", ten oryginalny z 1970 roku, w reżyserii Michaela Lindsya-Hogga. Ważna pozycja, bez względu na to, że przecież niedawno mieliśmy okazję oglądać te same wydarzenia ze studia, kiedy na początku 1969 roku czterej Beatlesi pracowali nad nowym materiałem muzycznym, Petera Jacksona, "Get Back" (przeczytaj o tych sesjach muzycznych tutaj). Czy warto oglądać ten, skoro zdaniem wielu film Jacksona pokazał "wszystko" i to w takich "barwach", którego oczekiwali (i spodziewali się) wszyscy, czyli, że w okresie kręcenia tego filmu między Beatlesami panowała zgoda i miłość, a nie podstępujący rozpad, bo tak odebrany był w 1970 film Lindsay-Hogga ? (po premierze kinowej film Lindsay-Hogga na ponad pół wieku dość szybko zniknął z obiegu. Fani zapamiętali go jako intrygujący dokument historyczny, ukazujący późne etapy twórczości tej epokowej siły muzycznej, ale także jako swoistą relację z rozwodu, pełną wyrazistych momentów wewnętrznych konfliktów, gdy zespół zmierzał ku burzliwemu rozpadowi). 
 
 

RINGO: 
Nigdy nie byłem specjalnie podekscytowany oryginalnym dokumentem, ale ten jest świetny, ponieważ jest tylko o chłopakach i graniu, muzyce i pogawędkach o piosenkach. Jest naprawdę dobry i trwa tylko dwie godziny.
 


Zacznę oczywiście od tego, że film "Let It Be" jest czwartym (nie liczymy tutaj animowanego "Yellow Submarine", nakręconego w zasadzie bez udziału zespołu, tylko z jego muzyką) i ostatnim filmem zespołu, po "A Hard Day's Night", "Help!" i "Magical Mystery Tour", który powstał w czasie, kiedy Beatles wciąż funkcjonowali jako zespół i choć może pewne większe lub mniejsze znamiona kryzysu wewnątrz zespołu istniały, to jeszcze nic nie było pewne. Każdy z Beatlesów zbliżał się do 30-ki, miał swoje prywatne życie, zespół nie koncertował. Rockowy, choć tyle utworów zespołu wymykało się spod tej definicji. Nie mogło więc między czwórką muzyków być już tak samo jak wcześniej.
 
 



Omawiany dzisiaj film, Disney reklamował jako niedostępny przez 50 lat, co oczywiście moja się z prawdą. I nie chodzi o wersje pirackie (bo taką sam mam w domu i na kasecie VHD jako i w wersji DVD, choć w tym wypadku piracka oznacza, że nie wydana przez oryginalnego wydawcę, bo jej zawartość jest zgodna z oryginałem), ale o fakt, że film z 1970 wydawany był na kasetach video, laser-dyskach, DVD, grany w kinach po 1970 roku, pokazywany także w narodowych telewizjach po 1970. Nieważne jednak, film na platformie to kolejne ważne wydarzenie dla mnie i wszystkich fanów zespołu na świecie,  tym bardziej, że film z 1970 i 2022 dużo się różnią i to nie tylko, co oczywiste, jakością obrazu, o czym dowiecie się z niżej przedstawionego wywiadu z reżyserem oryginału. Niemniej warto teraz podkreślić pewne różnice (np w filmie zobaczymy Johna mylącego słowa piosenki  "Don't Let me Down", co Peter Jackson nie umieścił w swoim).
 


W porównaniu z dokumentem Petera Jacksona "Get Back", który w istocie jest dokumentem o kręceniu filmu „Let It Be”, oryginalny film jest znacznie bardziej skupiony na muzyce, zawierając o wiele mniej dialogów i kontekstu. W „Let It Be” nie wspomniano o odejściu i powrocie George’a Harrisona, nie wyjaśniono przenosin z Twickenham do Apple Studios, Billy Preston nie został wprowadzony do zespołu, poza tym Ringo, a szczególnie George, mają znacznie mniej czasu ekranowego. Wszystkie te aspekty zostały poruszone w serialu „Get Back”. Obrazy w odrestaurowanej wersji „Let It Be” były znacznie mniej przetworzone, co nadawało im bardziej naturalny wygląd, w przeciwieństwie do niemal plastikowych twarzy i włosów widocznych w „Get Back”. O tym więcej w wywiadzie 83-letniego dzisiaj reżysera filmu dla "New Yor Times" (Alex Williams), jeszcze przed rozpoczęciem streamingu filmu na platformie Disney'a. 
 

 

Ale przed tym kilka wspomnień reżysera z tego okresu:
Kiedy skończyłem filmowanie pod koniec stycznia 1969 roku, Beatlesi jeszcze się nie rozpadli. Teraz dostrzegam, że moja wersja to bardzo dokładny, przyjemny przykład kina vérité, ukazujący, jak wyglądała praca z Beatlesami przez miesiąc w 1969 roku.

Filmowanie 12 godzin, jak Beatlesi próbują 'Get Back', nie jest zbyt ekscytujące. Wszyscy jedliśmy lunch w sali konferencyjnej Apple, kiedy powiedziałem, że potrzebujemy jakiegoś zakończenia, czegoś, dokąd można by pójść. Yoko wtrąciła: 'Czy zakończenia są ważne?' A ja pomyślałem: 'Ojej... oto moja pierwsza pułapka.' Myślałem, że potrzebujemy czegoś, co by to zamknęło.

Powiedziałem, 'Zróbmy to na dachu'... Ringo uważał, że jest za zimno; martwił się, że gitarzyści nie będą czuli palców. George powiedział: 'Po co to? Dlaczego mielibyśmy grać te piosenki znowu?' Stał się wtedy naprawdę uciążliwy. Zwykle jest wspaniałym, przystępnym facetem, ale zmagał się ze swoimi własnymi frustracjami, próbując przekonać innych do nagrania swoich piosenek. Paul był tym, który najbardziej naciskał, żeby grać. Wiedział, że w tym momencie musimy zrobić coś wyjątkowego. Wiedział, że jedyną rzeczą, która mogła utrzymać Beatlesów razem, było granie dla publiczności, podtrzymywanie tej relacji. Więc w tym momencie było dwóch przeciwko jednemu, aż z ciszy zabrzmiał głos Johna Lennona: 'Pierdolmy to… zróbmy to.' I to był decydujący głos. Wyszli na dach i przeszli do historii, a to był ostatni raz, kiedy grali razem w ten sposób.”

Byłem bardzo ciekawy, jak Peter złożył "Get Back'". To tak, jakby moja wersja była opowiadaniem, a jego pełnowymiarową powieścią. Każda z nich ma inne cechy, ale czuję, że obie mogą istnieć obok siebie. Peter był bardzo wspierający w tej kwestii i zaoferował nam ten sam sprzęt, który wprowadził, tworząc swój film. Oryginalny operator kamery, Tony Richmond, i ja pracowaliśmy nad kopią, która jest teraz znacznie jaśniejsza i nie ma problemów z przycinaniem obrazu do formatu telewizyjnego.

Ludzie wciąż żyją zamieszanymi wspomnieniami tego, co działo się wtedy. "Let It Be" to nie jest film o rozpadzie. Skończyliśmy go na długo przed tym, jak wszystko się posypało. To radosny film, kiedy byli szczęśliwi, występując na dachu. To zajebiste.

20 maja 1970 - premiera filmu "Let It Be" - jednocześnie w Londynie i Liverpoolu, bez udziału jakiegokolwiek z Beatlesów. W londyńskim Pavillon pojawili się między innymi:  Cynthia Lennon i Jane Asher, Richard Lester, Mary Hopkin, kilku członków The Rolling Stones i Fleetwood Mac. Zaskakuje oczywiście obecność Jane, dwa lata po zerwaniu z Paulem. Premiera w Liverpoolu -  o tej samej godzinie co w Londynie, 20:45 odbywa się w Gaumont (Camden Street, London Road). Film zostanie ostatecznie wyświetlony w 100 największych miastach na świecie. Oczywiście nie w naszej stolicy.




 Przez dziesięciolecia pracowałeś nad wskrzeszeniem „Let It Be”. Co się w końcu zmieniło?

Peter Jackson był katalizatorem. Spotkaliśmy się w grudniu 2018 roku, zanim jeszcze naprawdę rozpoczął pracę nad "Get Back", wtedyi zapytał mnie, żebym opowiedział mu historię "Let It Be" - co się z nim działo od czasu jego powstania. Powiedział: „Widziałem ten film niedawno i uważam, że powinien on wyjść na nowo.” Przez rok lub dwa Peter mówił mi, że zbudował bardzo dobre relacje z Paulem McCartneyem, Ringo Starrem, Seanem Lennonem, Olivią Harrison (wdową po George’u) oraz Jonathanem Clyde’em, który produkował Get Back dla Apple. Z ich wsparciem Peter zaczął zabiegać o to, aby Let It Be zostało wydane. On i Clyde uzyskali budżet na prace nad restauracją filmu, a projekt powoli ruszył do przodu w Apple.

Czy "Let It Be" to po prostu krótsza wersja "Get Back"?

Absolutnie nie. Peterowi bardzo zależało na tym, aby "Get Back" nie sprawiał wrażenia, jakby został po prostu wyjęty z "Let It Be". Jeśli chciał pokazać scenę, która pojawiła się w moim filmie, robił to z innego kąta lub rekonstruował ją w nowy sposób. Są sceny w "Let It Be", których nie ma w "Get Back". Chociaż oba filmy mają wiele podobieństw, są to bardzo różne produkcje.


Wielu ludzi pamięta Let It Be jako film pełen złych wibracji, prawdopodobnie częściowo przez tę słynną scenę, w której George i Paul kłócą się o partię gitary George'a w utworze "Two of Us". Czy ta wymiana zdań była kolejnym sygnałem początku końca?

Nikt wcześniej nie widział Beatlesów kłócących się, ale to wcale nie była prawdziwa kłótnia. Do tego momentu nikt nie nagrywał, oprócz kilku fragmentów, prób Beatlesów. To było nowe terytorium. Ta wymiana zdań między Paulem a Georgem, nigdy nie komentowali jej, ponieważ była to ta sama rozmowa, jaką prowadziłby każdy artystyczny współpracownik. Jako reżyser w teatrze i w filmie wiem, że tego typu rozmowy odbywają się pięć razy w tygodniu.


Kiedy "Get Back" pojawiło się na ekranach, wielu fanów uznało to za radosną korektę "Let It Be". Zgadzasz się tym?

Powiedziałbym, że większość osób, które uważały film Petera za korektę mojego, nie widziała mojego filmu, ponieważ przez 50 lat nikt nie miał do niego dostępu. Więc chyba że były dziećmi, kiedy oglądali go w kinach, to jedyny sposób, w jaki mogli go zobaczyć, to VHS lub bootlegi, które zmieniały oryginalny format obrazu, miały ciemne i ponure zdjęcia oraz zły dźwięk. To część powodu, dla którego film przez długi czas trzymano w „szafie”.

 

Jak bardzo cyfrowa restauracja zmienia wygląd i dźwięk "Let It Be"?

Kiedy Peter po raz pierwszy pokazał mi niektóre przywrócone obrazy z filmu, jedna scena przedstawiała Beatlesów z tyłu, a ich włosy w oryginale wyglądały na bardzo zbite. Potem powiedział: „Teraz pozwól, że pokażę ci, nad czym pracowaliśmy.” To była ta sama scena, ale teraz widać było pojedyncze pasma włosów. Nowa wersja to XXI-wieczna wersja XX-wiecznego filmu. Jest zdecydowanie jaśniejsza i bardziej żywa niż to, co trafiło na taśmę wideo. Teraz wygląda tak, jak miała wyglądać w 1969 lub 1970 roku, chociaż na moją prośbę Peter nadał jej bardziej filmowy wygląd niż "Get Back", które miało nieco bardziej nowoczesny i cyfrowy wygląd.

Czterech Beatlesów nie pojawiło się na premierze "Let It Be" w 1970 roku. Czy to był ich protest?

Jak już wiemy, Beatlesi byli w trakcie rozpadu, kiedy film przygotowywano do wydania. Prawdopodobnie czuli się wobec siebie wrogo i nie dogadywali się. Ogłosili swój rozpad w kwietniu 1970 roku, a "Let It Be" ukazał się w maju i stał się niejako ofiarą uboczną. Ludzie nie widzieli go takim, jakim był, tylko szukali w nim tego, czym nie było.

Ale przecież w 2021 roku nawet Ringo powiedział, że w filmie nie ma „radości”. Czy członkowie zespołu rzeczywiście wydawali się wtedy niezadowoleni z filmu?

Po tym, jak obejrzeliśmy wstępny montaż w lipcu, dzień przed tym, jak Neil Armstrong wylądował na Księżycu, John i Yoko, Paul i Linda McCartney, Peter Brown z Apple, moja dziewczyna i ja poszliśmy na kolację do Provans w Londynie. Film, moim zdaniem, był traktowany jako obiecująca praca w toku. Nie było żadnych złośliwych uwag. Siedzieliśmy i spędzaliśmy czas jak przyjaciele. Rozmawialiśmy o dzieciństwie, wypiliśmy kilka butelek wina. Kiedy pokazaliśmy im ostateczny montaż pod koniec listopada, ponownie poszliśmy na kolację, tym razem do miejsca z dyskoteką. Wypiliśmy nocnego drinka, porozmawialiśmy, a Paul powiedział, że uważa film za dobry. Ringo tańczył na parkiecie. Jest świetnym tancerzem.

Po 54 latach, myślisz, że fani będą mieli inne postrzeganie filmu?

Jeśli obejrzysz to bez żadnych uprzedzeń, film działa bardzo dobrze i widać, że patrzysz na czterech mężczyzn, którzy znają się od czasów młodzieńczych - no, trzech z nich przynajmniej - którzy kochają się nawzajem jak bracia. Ale nie byli już Fab Four, tymi „facetami z fryzurkami”. Kilku z nich zbliżało się do 30-tki. Przestali koncertować, co było ogromną zmianą dla rock'n'rollowego zespołu. W tym filmie widać, że uczucie między nimi czterema jest wieczne. Ale żyli już bardzo oddzielnymi życiami.

Podczas kręcenia filmu, miałeś wrażenie, że byli na skraju rozpadu?

Nie, wcale nie. Zaczęliśmy kręcić film z czwórką The Beatles. Zakończyliśmy go z czwórką The Beatles. To nie było jak pęknięcie uskoku San Andreas. Myślałem, że mogą pójść w swoją stronę, podążać za swoimi sercami, wydać osobne albumy, ale potem się spotkać, bo The Beatles byli bardzo potężną siłą artystyczną, a także społeczną. Nie myślałem, że Beatlesi się rozpadną, dopóki się nie rozpadli.

Nawet krytycy "Let It Be" mieliby trudność, by twierdzić, że ich ostatni występ na dachu Apple Corps nie był radosnym momentem.

Jakie szczęście, że ostatnia linia w filmie należy do Johna, tam, na dachu. Set został przerwany przez policję - co jest dobre, bo tylko tyle piosenek mieli przygotowanych - a wtedy John mówi: „I mam nadzieję, że przeszliśmy przez przesłuchanie”. Bo jeśli ktokolwiek przeszedł przez przesłuchanie w tej całej dekadzie, to byli to Beatlesi.

 

 


Historia The Beatles
History of  THE BEATLES

 



 


Pierwszy mocny hicior: Porywająca energia Beatlesów w utworze „Can’t Buy Me Love”

 

 

 "Cant' Buy Me Love". Ponownie zapraszam do lektury tekstu Colina Fleminga, którego tekst o "Love Me Do"  cieszy się na moim blogu sporą popularnością. Oczywistym jest fakt, iż skoro go publikuję, to oczywiście zgadzam się z nim w całości. Zresztą nie ma  w zaskakujących czy skłaniających do nerwowej polemiki tez, po prostu bardzo zgrabnie ujęty temat z tytułu posta. "Nie kupisz miłości" to piosenka  jedna z moich ulubionych zespołu, choć szczerze dodam, że nie ma w ich twórczości, ba, nawet w całej dyskografii takich, których nie lubię. I tak, łącznie z "Revolution No 9". W omawianej dzisiaj piosence może zaskoczyć u tak młodych facetów pomysł na taki tekst. Obaj twórcy piosenki raptem mieli po 22-23 lata (Paul, John) i potrafili podarować swojemu pokoleniu  (rówieśnikom) mocny argument na ich relacje z wybrankami serc. "Nie dbam specjalnie o kasę, bo ona za nią nie kupię miłości". Tekst pozornie banalny, ale nikt wtedy nie pisał takich tekstów, zwłaszcza tam młodzi muzycy. Zawodowcom nigdy nie wpadłby do głowy.


 

Przez pierwsze półtora roku swojej działalności jako zespół tworzący single, The Beatles byli mistrzami popu. Ich celem na rynku singli (45 rpm) było oczarowanie słuchaczy blaskiem – choć był to blask z duszą – oraz kunsztem kompozycyjnym, jak również swego rodzaju hiper-nieskazitelną precyzją. Przypomnijmy sobie mistrzowskie zmiany akordów w takich utworach jak „She Loves You” i „I Want to Hold Your Hand”, otulające, dzwonkowe brzmienia „Please Please Me”, czy przyjazną melodyjność „From Me to You”. Wyjątkiem był pierwszy singiel, „Love Me Do” – otwierający manifest a także przypomnienie skierowane do samych siebie, czyli Beatlesów, że wszystko musi pozostać autentyczne, a co jest bardziej autentyczne niż rhythm and blues? Szalony
rock and roll również się w to wpisuje. 
Nie „szalony” w stylu tego szalonego od Jerry’ego Lee Lewisa, ale może taki z ostrą gitarową wirtuozerią? To właśnie 16 marca 1964 roku w Stanach Zjednoczonych (a cztery dni później w Wielkiej Brytanii) Beatlesi uznali, że nadszedł czas na ich pierwszy energetyczny hicior - wydany na singlu.  I cóż to za hit, choć w historii zespołu został nieco pominięty. Tym utworem było „Can’t Buy Me Love” – kompozycja Paula McCartneya napisana w styczniu w paryskim hotelu, która pierwotnie miała być czymś innym, niż ostatecznie się stała.
 

„Can’t Buy Me Love” początkowo powstało jako utwór w stylu country i western, bardziej pasujący do albumu Beatles for Sale z końca 1964 roku niż do A Hard Day’s Night, na którym zamyka stronę A. Nawet jeśli ktoś nie chciałby nazwać – jak zrobiłby to autor tych słów – tej strony największym dziełem w historii rock and rolla, to nie można zaprzeczyć, że nie było do tej pory niczego podobnego, ani niczego, co by to przewyższyło. Taki efekt nie mógłby się udać bez idealnego zakończenia, a „Can’t Buy Me Love” spełniło tę rolę z radością – wręcz ekstatycznie.  Pierwsza wersja „Can’t Buy Me Love” została nagrana 29 stycznia 1964 roku, i to nie w studiach EMI, lecz w paryskim Pathé Marconi Studios. To tam zespół właśnie nagrał niemieckojęzyczne wersje „She Loves You” i „I Want to Hold Your Hand”. Beatlesi byli w tym czasie za granicą w więcej niż jednym sensie – ich serca, a przynajmniej serce McCartneya, były głęboko zakorzenione w Ameryce. Gdzieś w Teksasie, prawdopodobnie. 




Pierwsze podejście do „Can’t Buy Me Love” ukazuje, jak bardzo Beatlesi kochali Stany Zjednoczone. Ich uwielbienie dla Elvisa i Chucka Berry’ego było ogromne, ale fascynacja muzyką country i western wcale nie pozostawała daleko w tyle.


 Był to okres w historii Beatlesów, gdy John Lennon dominował jako główny autor piosenek. McCartney dorównywał mu pod względem jakości, ale jeszcze nie objętości twórczości. Jednym z największych talentów McCartneya była umiejętność tworzenia utworów, które dla niego były pozornie tylko żartem – pastiszem, riffem, hołdem – ale w nagraniu nabierały znaczenia i wagi, jakby były czymś znacznie poważniejszym. Przykładem może być „She’s a Woman” z końca tego samego roku. Ta piosenka to seria wykrzyknień, zawodzeń i krzyków, z towarzyszeniem rytmicznej gitary, która podkreśla dynamikę. Jednak utwór wciąż zachowuje spójność i pełnię brzmienia. Ten pomysł – prosta baza rozwijająca się w coś znacznie większego – stał się znakiem rozpoznawczym McCartneya, który w przyszłości osiągnął apogeum w majestatycznym „Hey Jude”.

  Ale najpierw te wirujące w powietrzu „kłęby kurzu” pierwotnej wersji „Can’t Buy Me Love”. Aranżacja łączy zarówno złożoność, jak i prostotę: połączenie rytmu jazdy w siodle – tego kołyszącego „giddy-up” - z doo-wopowymi, wznoszącymi się i opadającymi chórkami wywodzącymi się z tradycji gospel.  Taka wersja stanowi fascynujący outtake, który pierwotnie można było usłyszeć na jednej z edycji bootlegowej serii Ultra Rare Trax, zanim został oficjalnie wydany na pierwszym albumie Anthology. To prawdziwy skarb, który warto cenić.

Co jednak by się stało, gdyby wersja country i western „Can’t Buy Me Love” została następcą „I Want to Hold Your Hand” i pierwszym singlem wydanym po występie w The Ed Sullivan Show? Tego rodzaju decyzje potrafią zmieniać trajektorie kariery.
   Beatlesi jednak wiedzieli, że to jeszcze nie jest ta piosenka, którą „Can’t Buy Me Love” miało się stać. Dlatego zastosowali jedną ze swoich popisowych sztuczek „presto-change-o” i na bieżąco przeobrazili utwór. Zamiast krwi country i western, w żyły piosenki wpłynęła energia hitu; z hukiem i impetem McCartney i reszta zespołu – szczególnie George Harrison – puścili wodze wyobraźni. Efektem jest triumfalne, dźwiękowe wyzwolenie.
  Od samego początku piosenki Beatlesi mieli coś właściwego w jej wcześniejszej formie i zachowali to: rozpoczęcie nie od zwrotki, lecz od refrenu. Utwory Beatlesów zaczynające się refrenem zwykle dobrze sobie radziły. „She Loves You” to najbardziej znany przykład, ale „Can’t Buy Me Love” nie wybuchłoby z takim impetem – a wymagało tego wybuchu na starcie – gdyby początkowo oferowało tylko rozmowy i obietnice pierścionków z brylantami.
    Podczas gdy w wersji country i western zespół oscylował między wzlotami i upadkami, ostateczna wersja rzuciła ich wprost do przodu. Gotowe „Can’t Buy Me Love” to strzał z armaty. Beatlesi uwielbiali rock and roll z pazurem – a kto by go nie kochał, jeśli kocha rock and roll? To uczucie robienia czegoś, czego nie powinno się robić, ale co jest tego warte, a nawet konieczne. W tym samym duchu powstało późniejsze „Helter Skelter”, choć tamto utwór ciężko się toczył, a „Can’t Buy Me Love” pędziło – i po ukończonym biegu zdawało się zbierać siły na kolejny sprint.

   Co tu mamy tekstowo? Wspomniane pierścionki z brylantami, kilka tropów z epoki Brill Building, ale wokal McCartneya (dograny w studiach EMI 28 lutego) dodaje temu wszystkiemu surowej duszy – wręcz czarnej duszy. McCartney miał swoje „numery” w stylu Little Richarda, choć to nie jest jeden z nich, jednak jego podejście do wokalu zdradza afroamerykańskie inspiracje.
   Słychać napięcie w głosie – napięcie związane z dążeniem – bez najmniejszej oznaki pęknięcia. Otis Redding zaadaptował później „A Hard Day’s Night”, ale równie dobrze mógłby się odnaleźć w „Can’t Buy Me Love”. Wokal McCartneya przekazuje przekonanie wykraczające poza potencjalną banalność tekstu, tworząc wrażenie, że mówi nam o sprawach istotnych. Często bardziej liczy się to, że ktoś musi się przed nami otworzyć, niż to, co konkretnie mówi.
 
  Paul McCartney w 1964 roku był bystrym facetem i wiedział, co robi oraz dlaczego warto podążać za instynktem. Lennon próbuje dotrzymać kroku na gitarze rytmicznej, niemalże wysuwając się na prowadzenie, podczas gdy Ringo Starr, mistrz rytmu, dba o to, by energia nie opadła ani na moment. Jego talent do uczciwego i pełnego adrenaliny napędzania wysiłków wszystkich w zespole przypominał trenera, który nie uznaje wymówek i zagrzewa do walki.
   A potem jest George Harrison – młody gitarzysta, który po raz pierwszy gra solówkę na singlu Beatlesów. I cóż za debiut – niemal zapiera dech! Jeśli ktoś chciałby zasugerować, że jest tu subtelny przedsmak tego, co później stanie się heavy metalem, nie byłby daleki od prawdy.
    To pierwsza gitarowa solówka Beatlesów, która naprawdę „szatkuje”, i trudno oszacować, ilu młodych ludzi zdecydowało, że chcą zostać gitarowymi herosami po usłyszeniu porywającego popisu Harrisona. Brzmiała głośniej niż cokolwiek, co dotychczas można było usłyszeć w radiu, jak forma sześcio-strunowego wyzwolenia wykrzyczana z merseyowskich szczytów rock and rollowej radości.

 


    Przenieśmy się więc do filmu 'A Hard Day’s Night' i chwili, gdy Ringo Starr ogłasza „We’re out!” (Wychodzimy!), a Beatlesi pędzą w dół po przeciwpożarowej drabinie, by bawić się na polu, podczas gdy w tle dudni „Can’t Buy Me Love”. Niewiele – o ile w ogóle – jest w kinie momentów, które wyrażają wolność w takim stopniu, jak ta scena. Trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek inny utwór pasował do niej równie idealnie. 
    „Can’t Buy Me Love” było przełomowym singlem Beatlesów – potwierdzeniem ich statusu i jednocześnie nowym początkiem. Wiosną 1964 roku byli w szczytowym momencie swojej widzialności, być może nawet bardziej widoczni niż ktokolwiek inny w historii ludzkości do tamtej pory. (4 kwietnia – w zaledwie czwartym tygodniu obecności na liście – utwór znalazł się na 1. miejscu w USA, gdzie utrzymał się przez pięć tygodni.)
    Czas na popową perfekcję? Nie. Wyprawa country i western na równiny Teksasu? Też nie. To był moment, by zaprezentować rock and roll w sposób, w jaki jeszcze nigdy tego nie zrobiono. A jeśli chcemy nazwać „Can’t Buy Me Love” hymnem pewnego ducha, rock and rollowego etosu nie do zdarcia – to też świetnie.
 
  • Od Autora bloga: Powyższy cały tekst  skopiowałem do postu głównego o piosence (opublikowanego w 2012 roku).



Historia The Beatles
History of  THE BEATLES