Autobiografia Erica Claptona





W 2007 roku ukazała się na świecie książkowa autobiografia jednego z najznakomitszych muzyków, przede wszystkim gitarzystów rockowych na świecie. Muzyka, za którego muzyką niespecjalnie przepadam, co nie zmienia faktu, że mam do niego szacunek i doceniam jego muzyczne dokonania. Wspomnianą pozycję można  także dostać u nas w kraju, także w postaci audiobooka. Jestem szczęśliwym jej posiadaczem w postaci e-booka i czytam nią zafascynowany od kilkunastu dni. Z racji tego bloga, by oczywiście zachęcić Was do jej zakupu, pozwalam sobie zacytować małe fragmenty, w tym przypadku ściśle związanych z The Beatles. Jak to bywa z biografiami znajdziemy w niej opis dzieciństwa, początki fascynacji muzyką (bluesem), droga na szczyt. Oczywiście z bardzo bogato opisywanym światkiem rockowym, swoim uzależnieniem od narkotyków, perturbacjami w kolejnych zespołach, w których Clapton grał a było ich bez liku. Tekst jest bardzo szczery, dla fana muzyki to bezcenne świadectwo tamtych czasów. Możemy przyjrzeć się spojrzeniu muzyka na Beatlesów, Rolling Stonesów, Jimi'ego Hendrixa czy Johna Mayalla, także na swoje bardzo bogate, ale skomplikowane życie uczuciowe. Niedawno opublikowałem tutaj posty o trójkącie miłosnym George'a Harrisona, jego żony Pattie i właśnie Erica. W swojej książce Eric poświęca swoim relacjom z dwojgiem Harrisonów sporo miejsca i tak, oczywiście, sporo miejsca poświęca swojemu największemu przebojowi, utworowi "Layla", choć nie tylko jemu. Kulisy pracy nad swoją muzyką, kuchnia studyjna, trudne relacje z niektórymi muzykami (Ginger Baker), własne niepowodzenia. Jest tu wszystko. Eric nie omija bardzo tragicznych dla niego wydarzeń. Fotografii w książce jest niewiele, ale w tym przypadku nie jest to ważne.

 Polecam. Tekst ilustruję zdjęciami spoza książki "slow handa", jak go nazywano w branży, choć największej estymy muzyk doznał od swoich fanów, kiedy to pod koniec lat 60-tych w Londynie, dokładnie w 1967, na ścianie stacji metra Islington pojawiło się graffiti z napisem "Clapton is God". Fotografię tego graffiti autorstwa Charlesa Sawyera (niestety, wraz z pieskiem załatwiającym pod nim potrzebę) rozpowszechniono (czym na pewien czas utrwalono ten  przydomek) w świadomości fanów rocka. Przypuszczalnie dlatego Jimi Hendrix tak bardzo chciał poznać Erica.



***
W Ripley dosłownie pies z  kulawą nogą nie interesował się bluesem. Królował wszechobecny pop wraz z nowym szaleństwem, czyli brzmieniem Mersey. The Beatles zaczynali zyskiwać popularność i w radiu pojawiła się cotygodniowa audycja Pop Go the Beatles, w której prezentowano wyłącznie ich nagrania i grane przez nich covery. Chłopaki bardzo szybko zawładnęli całym rynkiem. Były to dopiero początki Beatlemanii, ale w całym kraju wszyscy ubierali się jak oni, grali jak oni, starali się uzyskać ich brzmienie i wygląd. Uważałem to za podłość, prawdopodobnie dlatego, że ukazywało to, jak ludzie są podobni do baranów, z jaką łatwością windują muzyków na boskie piedestały, kiedy większość uwielbianych przeze mnie artystów odeszła bez echa, czasami w samotności i bez grosza przy duszy. Miałem też poczucie, że to, co my próbujemy osiągnąć, jest z góry skazane na niepowodzenie.
   Stopniowy wzrost popularności brzmienia Mersey wymusił na muzykach takich jak ja niemal zejście do podziemia - jakbyśmy nagle stali się podobni do anarchistów knujących obalenie muzycznego establishmentu. 
***

CrawDaddy Club w starym Station Hotel w Richmond. Stałymi gośćmi w niedzielne wieczory byli tam świeżo powstali Rolling Stonesi. Znałem Micka, Keitha i Briana przez cały okres ich muzycznego dojrzewania, kiedy grali wyłącznie rhythm and bluesa. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w Marquee. Nasze drugie spotkanie zbiegło się z koncertem Alexisa Kornera - poszedłem zobaczyć, jak gra, i oni
wszyscy tam byli. W pewnym momencie weszli na scenę, by akompaniować Alexisowi. Zacząłem rozmawiać z Mickiem i zaprzyjaźniliśmy się. Zawsze nosił przy sobie mikrofon marki Reslo. Pożyczyłem go od niego na koncert w Richmond, podczas którego na scenie byliśmy tylko perkusista i ja. Graliśmy utwory Chucka Berry’ego. Mikrofon nie miał statywu, więc byłem zmuszony postawić
jedno krzesło na drugim i przyczepić do nich mikrofon taśmą, co tworzyło mocno improwizowany stojak. Mick, Keith i Brian grali, gdzie tylko mogli - w klubie 51 Kena Colyera na Charing Cross Road, w Marquee i w Ealing Club. Od czasu do czasu zastępowałem Micka, kiedy bolało go gardło, i przez jakiś czas bardzo się ze sobą przyjaźniliśmy. Potem chłopaki dostali propozycję stałego koncertowania w The CrawDaddy i ruszyli z kopyta, od garstki ludzi na widowni do kilkuset osób na koncercie.


***
 
Pewnego wieczoru Beatlesi przyszli, żeby zobaczyć Stonesów. Wydali właśnie singiel Please Please Me, który stał się olbrzymimi hitem. Podeszli do sceny i stanęli przed nią - wszyscy w takich samych długich, skórzanych płaszczach, z identycznymi fryzurami. Już wtedy mieli niezwykłą charyzmę, ale mnie wydało się dziwaczne, że nosili stroje, które uznałem za sceniczne. Z jakiegoś powodu bardzo mi to przeszkadzało. Byli poprawnie uprzejmi, poza tym Beatlesów i Stonesów łączyła obopólna fascynacja, dlatego też kierując się naturalnym odruchem uczucia zawiści, uznałem ich za palantów…

Nasze pierwsze spotkanie z muzykami The Beatles odbyło się za kulisami Odeonu. Paul wziął na siebie rolę ambasadora, wychodząc nam na spotkanie i witając się z nami. Pamiętam, że zagrał nam fragment niedopracowanego Yesterday i pytał wszystkich, co o tym sądzimy. Nie miał jeszcze słów. Nazwał ten utwór Jajecznica” i śpiewał: Jajecznica… wszyscy mówią na mnie Jajecznica”. Od razu dogadałem się z George’em. Zdaje się, że podobało mu się moje granie i długo rozmawialiśmy na temat sprzętu. Pokazał mi swoją kolekcję gitar Gretscha, a ja zaprezentowałem mu moje miękkie struny, które zawsze kupowałem w sklepie Clifford Essex na Earlham Street. Nawet dałem mu jeden komplet i był to początek długiej przyjaźni, chociaż rozwinęła się ona dopiero po jakimś czasie, ponieważ wtedy Beatlesi znajdowali się w innym świecie. Byli już gwiazdami i szybko pięli się coraz wyżej. Moje spotkanie z Johnem miało nieco inny przebieg. Pewnego wieczoru, gdy jechałem metrem do Hammersmith na jeden z koncertów, zagadnęła mnie starsza Amerykanka. Zgubiła się i pytała o drogę. Chciała wiedzieć, czym się zajmuję i dokąd jadę, a ja odparłem, że będę grał na gitarze na jednym koncercie z The Beatles. 
- Z The Beatles? - powtórzyła zdziwiona i zapytała: - Mogę pójść z tobą?
- Jak chcesz, to postaram się jakoś cię wkręcić – odpowiedziałem.
 Kiedy przybyliśmy do Odeonu, powiedziałem menedżerowi sceny, że to moja znajoma, i zabrałem ją do garderoby Beatlesów, która była na tym samym poziomie co scena. Przygotowywali się do występu,
ale oderwali się od tych zajęć i byli dla niej naprawdę mili. Ale kiedy podeszliśmy do Johna i przedstawiłem ją, na jego twarzy pojawił się wyraz przesadnego znudzenia. W dodatku zaczął wykonywać nieprzystojne gesty pod płaszczem. Byłem prawdziwie wstrząśnięty i urażony, ponieważ czułem się odpowiedzialny za tę nieszkodliwą starowinkę i w pewnym sensie obelga była skierowana także pod moim adresem. Później poznałem dobrze Johna i nawet zaprzyjaźniliśmy się, ale zawsze byłem świadomy, że jest zdolny do bardzo dziwnych zachowań. 
 
***
 
Wtedy często zaglądałem do klubu o nazwie Speakeasy przy Margaret Street. Był to klub muzyków, a prowadził go Laurie O’Leary, który poprzednio, z pomocą swojego brata Alphiego, zarządzał Esmeralda’s Barn Kreyów. Wszyscy tam chodzili i grali z zespołem zakontraktowanym na wieczór. To właśnie w Speakeasy miałem swój pierwszy odlot po LSD. Byłem w klubie ze swoją dziewczyną, Charlotte [na zdjęciu], kiedy pojawili się The Beatles z pierwszym, próbnym tłoczeniem swego nowego albumu, "Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band". Wkrótce potem zjawili się The Monkees i jeden z nich zaczął rozdawać te pigułki - nazywał je STP. Nie miałem pojęcia, co to takiego, ale ktoś mi wyjaśnił, że to niezwykle mocny kwas, którego działanie utrzymuje się przez kilka dni. Wzięliśmy wszyscy, z wyjątkiem Charlotte, która - co uzgodniliśmy wspólnie — powinna mieć trzeźwy umysł na wszelki wypadek. Chwilę później George dał prezenterowi ich nową płytę. Pomimo że byłem daleki od peanów na cześć The Beatles, miałem świadomość doniosłości tej chwili. W ciągu tych kilku lat ich muzyka ewoluowała, toteż wszyscy oczekiwali, że teraz nagrają prawdziwe arcydzieło. Podobno płyta powstała pod wpływem kwasu, więc wysłuchanie jej w stanie, w jakim się znajdowaliśmy, było niezwykłym doświadczeniem. Ponadto Beatlesi pod wpływem George’a zaczęli zgłębiać hinduski mistycyzm i po
jakimś czasie w całym klubie rozległy się głośne śpiewy „Hare Kriszna, Hare Kriszna, Kriszna Kriszna, Hare Hare”. Stopniowo kwas brał nas w swoje posiadanie i wkrótce wszyscy zaczęli pląsać w takt "Lucy in the Sky" i "A Day in the Life". Muszę przyznać, że bardzo mnie to wszystko poruszyło. Około szóstej rano wysypaliśmy się wszyscy na ulicę, a po drugiej stronie czekała na nas spora grupa policjantów. Wyglądało to, jakby zjawiły się ich setki. Może ktoś dał im cynk, że w środku The Beatles biorą prochy, kto wie. Chodziło o to, że stali jak w ziemię wryci, nie byli w stanie się ruszyć. John Lennon wyszedł ze Speakeasy z Lulu uwieszoną na jego ramieniu i kiedy pojawi! się w drzwiach, zza rogu wyjechał jego przepięknie pomalowany rolls. Zaparkował przed klubem, John wsiadł do środka, pokazał glinom znak wiktorii i wyglądało to tak, jakby otoczył ich grupę polem siłowym. Stali tylko niczym sparaliżowani, a my zabraliśmy się stamtąd. 
Wkrótce życie wróciło na dawne tory i ludzie znów zaczęli wpadać do nas (mieszkałem z Charlotte) na herbatki i muzyczne imprezy. George Harrison, z którym znaliśmy się od czasów The Yardbirds, stał się regularnym gościem w naszym domu. Będąc wówczas facetem, który za wszelką cenę chce się z kimś zaprzyjaźnić, traktowałem go wyłącznie jako kolegę muzyka. Zwykł był wpadać do nas po drodze z biura na Savile Row do bungalowu w Esher i często przynosił próbne tłoczenia płyt, nad którymi pracowali The Beatles. Czasami jeździłem do domu George’a do Esher, gdzie graliśmy na gitarach, łykaliśmy kwas i tak krok po kroku zaczęła się między nami zawiązywać przyjaźń. Pewnego dnia, na początku września, George zawiózł mnie do Abbey Road Studios, w którym nagrywał. Po przybyciu na miejsce powiedział, że będą rejestrować jedną z jego piosenek, i poprosił mnie, żebym zagrał w niej na gitarze. Byłem nieco zaskoczony i uznałem to za dość dziwaczną prośbę, ponieważ to on był gitarzystą The Beatles i zawsze świetnie sobie radził na ich płytach. Byłem również mile połechtany, gdyż niewielu ludziom Beatlesi proponowali udział w swych nagraniach. Nawet nie przywiozłem ze sobą swojej gitary, więc musiałem zagrać na pożyczonym instrumencie. Z tej całej sytuacji odczytałem to, że Paul i John dość lekceważąco odnosili się do wkładu w zespół zarówno George’a, jak i Ringa. George komponował utwory przy każdym albumie, ale zawsze
spychano je na dalszy plan. On chyba uważał, że nasza przyjaźń da mu trochę wsparcia, i że zaproszenie mnie do nagrania może ustabilizować jego pozycję czy nawet przysporzyć mu szacunku. Byłem lekko podenerwowany, ponieważ John i Paul zabrali się do pracy z kopyta, ale poszło dobrze. Był to utwór "While My Guitar Gently Weeps". Nagraliśmy go w jednym podejściu i moim zdaniem  brzmiał świetnie. John i Paul swoim zwyczajem nie okazywali przesadnego zachwytu, ale George przesłuchiwał kawałek raz za razem i był wyraźnie zadowolony. Po dodaniu kilku efektów i zrobieniu pierwszego miksu pozostali zaczęli grać utwory, które już wcześniej nagrali. Poczułem się, jakbym został dopuszczony do ich sanktuarium.
Dwa tygodnie później George wpadł do Bażanciarni i zostawił mi próbne wytłoczki podwójnego albumu, na którym miało się ukazać owo nagranie. Był to Biały Album, długo oczekiwany następca Sierżanta Pieprza. Kiedy w następnym miesiącu pojechałem na pożegnalne tournee Cream do Ameryki, wziąłem je ze sobą. Podczas pobytu w LA puszczałem niektóre nagrania moim znajomym i wtedy dostałem telefon od George’a. Dotarło do niego, że pozwalam słuchać tych nagrań każdemu, kto się napatoczy - był wściekły i zdrowo mnie opieprzył. Pamiętam, że byłem głęboko urażony, ponieważ sądziłem, iż wykonuję wspaniałą robotę, promując ich muzykę wśród wybrednych słuchaczy. Sprowadził mnie na ziemię w bardzo przykry sposób. Owszem, była to świetna lekcja na temat określonych granic i niewysnuwania pochopnych wniosków, ale bolało jak diabli. Na jakiś czas odsunąłem się od niego, ale z czasem znów zaczęliśmy się przyjaźnić, chociaż po tym wydarzeniu już zawsze byłem czujny i w jego towarzystwie bardzo się pilnowałem.
 
W tamtym okresie znów zacząłem często widywać się z Georgeem Harrisonem, szczególnie że teraz praktycznie zostaliśmy sąsiadami. George i jego żona, Pattie, mieszkali pół godziny drogi ode mnie, w posiadłości w Esher, w rozłożystym bungalowie o nazwie Kinfauns. Ich dom miał okrągłe okna i wielki kominek, ozdobiony przez grupę Fool, czyli holenderskich artystów, którzy malowali murale. Zaczęliśmy spędzać ze sobą wiele czasu. Czasami on i Pattie przyjeżdżali do Hurtwood na kolację i wieczorną porcję muzyki albo by pokazać mi nowy samochód. To właśnie w czasie pierwszych miesięcy w Hurtwood George napisał jedną ze swoich najpiękniejszych piosenek, "Here Comes the Sun". Był piękny, wiosenny poranek i siedzieliśmy pośrodku wielkiego pola na skraju ogrodu. Mieliśmy ze sobą gitary i coś tam brzdąkaliśmy, kiedy on nagle zaczął nucić: „ta da da da, to była długa, chłodna, samotna zima”. I krok po kroku wyłuskiwał wszystkie dźwięki, aż nadeszła pora lunchu. Ja również jeździłem do nich, żeby pograć z George’em na gitarze albo po prostu z nimi posiedzieć. Pamiętam też, jak starali się mnie wyswatać, podsuwając coraz to inne piękne panny. Nie byłem tym jakoś specjalnie zainteresowany, ponieważ zaczęło się dziać coś, czego nikt się nie spodziewał: zakochiwałem się w Pattie.
  
Myślę, że początkowo kierowała mną zawiść w połączeniu z pożądaniem, ale zmieniło się to, kiedy ją lepiej poznałem. Pierwszy raz zobaczyłem Pattie za kulisami Saville Theatre w Londynie po koncercie Cream i pomyślałem sobie, że jest bardzo piękna. To wrażenie jeszcze potęgował czas z nią spędzony. Pamiętam, jak myślałem, że jest również piękna wewnętrznie. Nie chodziło tylko o to, jak wyglądała, chociaż zdecydowanie była najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem w życiu. Sięgało to głębiej, wynikało z niej samej, z jej duszy. I chyba to, że po prostu taka była, zniewoliło mnie do reszty. Nigdy wcześniej nie spotkałem kobiety, która byłaby skończona pod każdym względem i było to obezwładniające uczucie. Zdałem sobie sprawę, że nadszedł moment, w którym albo przestanę się z nimi widywać, albo wywalę jej prosto z mostu, co czuję. Nadmiar wszystkich tych doznań w końcu pogrzebał mój związek z Charlotte. Byliśmy ze sobą przez pięć lat i kochałem ją na tyle, na ile byłem zdolny. Jednak stała mi na drodze do kobiety, która choć nie należała do mnie, była obecna w każdej mojej myśli. Charlotte wróciła na chwilę do Paryża i w końcu uwikłała się w długotrwały związek z Jimmym Page’em. Nie widziałem się z nią przez bardzo długi czas. Pragnąłem Pattie z jeszcze jednego powodu - ponieważ należała do innego, wpływowego mężczyzny, który miał wszystko, czego pragnąłem: drogie samochody, niezwykłą karierę i piękną żonę. Pamiętam, że dawno temu, kiedy moja mama wróciła do domu z nową rodziną, bardzo pragnąłem zabawek mojego przyrodniego brata, bo wyglądały na ładniejsze i droższe. Było to uczucie, które nigdy się nie zatarło i z całą pewnością w podobny sposób myślałem o Pattie. Ale póki co bardzo pilnie ukrywałem swoje emocje i skoncentrowałem się na poszukiwaniach mojej dalszej drogi muzycznej. 
 
Eric Clapton, Klaus Voormann, John i Yoko

Ostatni koncert Blind Faith odbył się w Honolulu, dwudziestego czwartego sierpnia, po czym wróciłem do Hurtwood. Jednak nie zdążyłem pomieszkać w domu, bo rano w niedzielę, trzynastego września zadzwonił telefon. Był to John Lennon.
- Co robisz dziś wieczorem? - zapytał.
- Nic - odparłem.
- No to może zagrałbyś koncert z Plastic Ono Band w Toronto? - zapytał.
- Jasne, pewnie - odpowiedziałem, ponieważ tak to się wtedy  robiło. Bez zastanowienia wskakiwało się w samolot i leciało na kraj świata pod wpływem impulsu.
- Wspaniale! - ucieszył się John. - W takim razie spotkajmy się jak najszybciej w sali odpraw pierwszej klasy BOAC na londyńskim lotnisku. Tam ci wszystko wytłumaczę.
Pojechałem na lotnisko i zastałem tam Johna i Yoko, Klausa Voormana, basistę zespołu i perkusistę Alana White’a. John miał wtedy swoją fazę białych garniturów, do tego nosił długie włosy i brodę. Powiedział nam, że zagramy na festiwalu Toronto Rock and Roll Revival, a próbę będziemy mieć na pokładzie samolotu. Zabraliśmy nasze akustyczno-elektryczne gitary na pokład i zasiedliśmy w kabinie pierwszej klasy wraz z kilkoma innymi pasażerami, wśród których był właściciel firmy produkującej golarki Shick. Siedział w tym samym rzędzie foteli co my i starał się nas rozbawić mówiąc, że powinniśmy skorzystać z jego produktów i ogolić brody i wąsy. Kiedy wylecieliśmy, nie posunął się dalej, a my skoncentrowaliśmy się na przegraniu wszystkich utworów przeznaczonych na koncert, takich jak Be-Bop-A-Lula, Yer Blues, Dizzy Miss Lizzie i Blue Suede Shoes. Graliśmy, po prostu siedząc w fotelach. Nikt się nie skarżył, co nawet teraz nie dziwi, ponieważ John był jedną z największych gwiazd na świecie i pozostali pasażerowie dochodzili do siebie po tym, jak okazało się, że lecą razem z nim tym samym samolotem. Co ciekawe, nie przypominam sobie, żeby Yoko brała w tym udział. Po prostu siedziała bez słowa i trzymała się w cieniu.
Kiedy wylądowaliśmy w Toronto, padało. Staliśmy, czekając na odbiór bagażu, i nagle zajechała wielka limuzyna, do której wskoczyli John z Yoko i odjechali, nie mówiąc reszcie, co dalej robić ani dokąd jechać.

„No tak, to miłe” - pomyślałem. W końcu zapakowaliśmy się do furgonu, ale uważałem, że to smutne, ponieważ zasługiwaliśmy na trochę więcej szacunku. Po przybyciu na miejsce odkryliśmy, że wszyscy mieszkamy w szykownym domostwie należącym do Cyrusa Eatona, jednego z najbogatszych ludzi w Kanadzie, i że zwołano konferencję prasową. Pojawiły się tabuny dziennikarzy, ale John i Yoko nieustępliwie odmawiali z nimi kontaktów. Dlatego ja wypowiedziałem się w ich imieniu, a dziennikarze ocenili mnie bardzo pochlebnie, mówiąc, że jak na muzyka jestem niezwykle elokwentny.
Przez chwilę pławiłem się w glorii sławy, po czym wszyscy pojechaliśmy na koncert. Dowiedzieliśmy się, że mamy wejście pomiędzy Chuckiem Berrym i Little Richardem. John był przerażony i przytłoczony faktem, że znajdzie się na scenie obok swoich idoli. Za kulisami tak daliśmy w nos, że on aż zwymiotował, a ja musiałem się na chwilę położyć. Na szczęście był z nami osobisty asystent Johna, Terry Doran, który dopilnował, żeby John się jakoś pozbierał przed występem.
 

The Plastic Ono Band wszedł na scenę o północy i zagrał zestaw klasycznych standardów rockandrollowych. Zważywszy na to, że nigdy wcześniej ze sobą nie graliśmy i odbyliśmy tylko jedną próbę na pokładzie samolotu, uważam, że mieliśmy bardzo dobre brzmienie. Pod koniec John nakazał nam ściągnąć gitary i postawić przy wzmacniaczach. Zrobił to samo ze swoją i wzmacniacze z gitarami zawyły zgodnym chórem w sprzężeniu, a my stanęliśmy z boku, czy może zeszliśmy ze sceny. Yoko zaczęła śpiewać do tych dźwięków. Był to utwór jej autorstwa, zatytułowany Oh, John. Bardzo dziwnie to brzmiało, bardziej przypominało wycie niż śpiew, ale to był jej kawałek. John uważał, że to zabawne, i na tym zakończyliśmy nasz występ. Zapakowaliśmy się później do czterech aut należących do firmy syna Cyrusa Eatona i pojechaliśmy, by w rozległej posiadłości dokończyć tak mile rozpoczęty wieczór. Następnego dnia po południu odlecieliśmy do Anglii. Moje honorarium za występ składało się z kilku rysunków Johna, które niestety przepadły gdzieś w ciągu lat.
 
 





 
 

Historia The Beatles
History of  THE BEATLES

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz