Ostatni koncert The Beatles na dachu Apple we wspomnieniach K. Mansfielda (1)



Te i dwa następne posty to, jak sądzę, będzie naprawdę spora gratka dla fanów mego bloga i oczywiście The Beatles. Ostatni koncert na dachu został na blogu dość szczegółowo opisany, znajdziecie posty z opisem, clipami piosenek wykonanych w czasie tego magicznego wydarzenia oraz mnóstwo zdjęć (tutaj). Opublikowany kilka lat temu ('2021) fantastyczny film "Get Back" oraz 3-częsciowy serial Petera Jacksona (również oba tutaj szczegółowo na blogu  opisane)  ukazują kilka najważniejszych fragmentów koncertu zespołu na dachu. Dzięki np. seansom filmowym na ekranach IMAX-a można było się poczuć prawie świadkiem tego wydarzenia. Ale przeczytajcie jak pięknie wspomina je Ken Mansfield, pracownik beatlesowskiej Apple (szef jej filli w USA) w swojej książce  "The Roof The Beatles' Final Concert". Na okładce widzimy samego autora w białej koszulce, co starannie zaakcentował i zresztą opowie o tym. Ok, zanurzmy się jeszcze raz w ten dzień, chłodny 30 stycznia 1969 i poznajmy kulisy tego wszystkiego, co nazywamy "Ostatnim koncertem The Beatles na żywo - na dachu swojej wytwórni Apple". 
 
 




„HEJ, IDZIEMY NA DACH.”


Podniosłem wzrok znad mojego pożyczonego biurka w jednym z biur Apple i zobaczyłem Mala Evansa górującego nade mną. Nawet gdy stał przy moim boku, łagodna, olbrzymia postać Mala sprawiała, że czułem się, jakby – jak zawsze – miał mnie pod swoją opieką.  
Staliśmy się bliskimi przyjaciółmi w bardzo krótkim czasie, a na jego twarzy widniał ten wyraz, który mówił, że zamierza podzielić się ze mną czymś wyjątkowym. Mal był bardzo dziecięcy dla tych, którzy go znali, a jego zaproszenie było podobne do sposobu, w jaki dzieci chcą podzielić się czymś naprawdę fajnym ze swoimi kumplami. On i ja rozwinęliśmy szczególną więź, która zaczęła się w dniu, w którym się poznaliśmy, i trwała nieprzerwanie aż do niespokojnego telefonu, który wykonał do mnie praktycznie na kilka minut przed swoją śmiercią tamtej strasznej nocy w 1976 roku, kiedy policja go zastrzeliła, by powstrzymać go przed zrobieniem sobie krzywdy.  Zawsze miałem przeczucie, że – oprócz opiekowania się Beatlesami – Mal wziął mnie pod swoje skrzydła jak kwoka i włączył mnie do swojego kręgu odpowiedzialności. Wiem jedno: powodem, dla którego od samego początku miałem tak świetne i ciepłe przyjęcie ze strony chłopaków, było natychmiastowe błogosławieństwo Mala. Oni mu ufali, on ufał mnie i... to było takie proste. W tamtych czasach nie zbliżało się do Beatlesów, jeśli najpierw nie przeszło się próby u Mala lub Neila. Dzięki Malowi zostałem zaproszony do jednego z wewnętrznych kręgów, który pozwolił mi uczestniczyć w wielu fascynujących momentach Apple i Beatlesów.
Gdybym miał wskazać jedno wydarzenie, które wyróżniało się ponad wszystkie inne w czasie, kiedy pracowałem w przemyśle muzycznym i z Beatlesami, to bez wątpienia byłby to ich ostatni „koncert”. To dzikie i improwizowane wydarzenie oznaczało koniec pewnej czasowej bańki, intymne zgromadzenie, ogólnoświatowe wydarzenie i moment jak żaden inny. Odbyło się w piekielnie zimne południe czwartku, 30 stycznia 1969 roku, i rozgrzało nasze serca. Fakt, że ostatecznie stałem się małą częścią historycznego muzycznego fenomenu zwanego The Beatles, zaczął się od bycia we właściwym miejscu o właściwym czasie. To, że pracowałem w Apple w Londynie, gdy to wydarzenie miało miejsce, to chyba najlepszy przykład szczęścia w moim zawodowym życiu.     Co masz na myśli, mówiąc, że idziemy na dach? – odpowiedziałem, wiedząc, że sposób bycia Mala oznacza, że coś ekscytującego ma się zaraz wydarzyć. Wtedy powiedział mi, że o 13:00 nasze nagranie na żywo do filmu "Let It Be" odbędzie się zaledwie kilka kroków stąd. Ponieważ rzeczy dziejące się w Apple zawsze wydawały się jakby nie z tego świata, jego entuzjazm napełnił mnie dziecięcą niecierpliwością. Hałas i nietypowa aktywność fizyczna, która od kilku dni przenikała budynek, nabrały sensu i wszystko stało się jasne.
    Nasze wcześniejsze wspólne wyprawy zwiadowcze, by znaleźć miejsce na koncert rockowy na Saharze lub na pustyni Sonora, sprowadziły się do tego dnia i tej chwili w przestrzeni rock’n’rolla. Dostałem cynk na krótko przed „czasem pokazu” i na jego komendę ruszyłem po schodach, by stać się częścią „Dachu”.
    
Dach był rozwiązaniem w ostatniej chwili i rozsądnym pomysłem na uzyskanie materiału wideo do filmu. Był zdecydowanie najbardziej oszczędnym pomysłem i okazał się bardzo skuteczny, jeśli chodzi o surowy wysiłek potrzebny ze strony wszystkich. Pracownicy Apple, ekipy sceniczne i stolarze przygotowali powierzchnię dachu oraz sprzęt do nagrywania i filmowania. To był prawdziwy występ i nie było skomplikowanej logistyki, hoteli, przelotów, diet, niekontrolowanych rachunków za jedzenie i... żadnych związków zawodowych do ogarnięcia. Wszyscy po prostu przyszli tego dnia do pracy. Był czas i miejsce, i zespół. Nie było wcześniejszej zapowiedzi, ale zdecydowanie skończyło się na tym, że mieliśmy publiczność.
Gdy godzina zero się zbliżała, Mal zamknął drzwi na dole i pracownicy, technicy i gwiazdy stali się chętnymi więźniami ekscytującej mieszanki historii i muzyki tamtego cudownego dnia przy Savile Row 3. Powietrze wypełniła mieszanka spokoju i oczekiwania, gdy drzwi zostały zamknięte i nie było wątpliwości, że to się dzieje. Byliśmy jak dzieci bawiące się czymś znacznie większym, niż byliśmy w stanie zrozumieć.
Było nas tam tylko kilku i to było dobre – to było osobiste, to było wyjątkowe – i mieliśmy okazję być świadkami zebrania aniołów rock’n’rolla gotowych do lotu. Słowa i muzyka wkrótce wzniosły się z samego serca szacownej dzielnicy finansowej Mayfair prosto w uszy i dusze niczego niepodejrzewających ludzi na ulicach. Londyn był centrum nowoczesnej muzyki, a w sąsiednich budynkach tego tętniącego życiem miasta sekretarki, bankierzy, handlarze wełną i dostawcy zostali nagle ożywieni przez rocka, który niósł się z dachu Apple. Każdy w promieniu jednej mili od tego miejsca będzie dumnie mówił do końca życia, że był tamtego dnia, gdy muzyka rozbrzmiewała po ulicach, odbijając się echem i uderzając o czerwone ceglane budynki. Melodie i uderzenia perkusji wpadały przez szpary do sal konferencyjnych, podczas gdy lordowie i szaleńcy stali zamrożeni na Savile Row, z głowami zadartymi w stronę dachów. Natychmiast wiedzieli, kto to jest – próbowali tylko zrozumieć, co się dzieje. To nie były zwykłe dźwięki płynące ulicami spokojnej dzielnicy finansowej Londynu w porze lunchu.


Wkrótce ulice i chodniki zostały zablokowane przez dobrowolny przestój, otwarte okna zaczęły pojawiać się po bokach wcześniej zamkniętych budynków, a ciała zaczęły ustawiać się wzdłuż gzymsów sąsiednich konstrukcji. To wszystko było tak niewytłumaczalne, a jednocześnie tak niesamowicie cudowne.

To właśnie prostsze wydarzenia, które miały miejsce tego dnia, najbardziej zapadły mi w pamięć. Godzina występu „o porze lunchu” została ustalona, ​​a wszyscy Beatlesi byli w budynku, gotowi do wyjścia na scenę. Wszedłem do biura, którego używali jako spontanicznej przepustki, aby przekazać wiadomość Johnowi, i zobaczyłem przede mną młodą grupę rockerów, którzy omawiali swój występ, wykazując oznaki zdenerwowania i tremę przed występem, tak jak każdy inny zespół. Kiedy nadszedł czas, wyszli z tej przestrzeni i wyszli przez drzwi na scenę na dachu, tak jak wiele grup, które widziałem przed występem tysiąc razy. Istnieje ten wyjątkowy moment dla artystów, kiedy powiedziano im po prostu: „Już czas!” i pokonują tę dziwną odległość z garderoby na scenę. Tym razem przeszli wąskimi schodami. Dopóki zespół nie wie, że nawiązał kontakt z publicznością, istnieje głęboko w środku nieopisany strach przed tym, że nie uda mu się tego zrobić, bez względu na to, kim jesteś. (Andy Williams powiedział mi kiedyś, że nawet po dziesięcioleciach ogromnego sukcesu i tysiącach koncertów, nigdy nie przestał mieć ochoty wymiotować tuż przed wyjściem na scenę). Zawodnicy futbolu amerykańskiego doświadczają tego, dopóki nie zetkną się fizycznie z przeciwnikiem na boisku – wtedy w końcu wchodzą do gry.
Cóż, tego dnia, publiczność z bliska i ta poza zasięgiem wzroku, w oddali, poczuły więź — więź z czymś tak wyjątkowym i szczególnym, że do dziś to cenią. Wiem, że Beatlesi też to poczuli i w zamian otrzymali prezent w postaci wykonania swojego największego koncertu dla zaledwie kilku osób. Mogli usłyszeć i poczuć każdego z nich w rozrzedzonym powietrzu ich własnej przestrzeni. Później zdałem sobie sprawę, że to, co postrzegałem jako nerwowe oczekiwanie, miało więcej wspólnego z osobistymi obawami, wykraczającymi poza moje zrozumienie. Zasady ich gry zmieniły się gdzieś po drodze — zdezorientowani i niezadowoleni, gracze postanowili, że zagrają tylko ten jeden raz jeszcze — całą nutę… ostatni akord. Beatlesi przeszli przez drzwi i wyszli na zimny dach na prowizoryczną scenę, gdzie zagrali swój ostatni koncert na żywo. 
     Poza ekipą filmową Michaela Lindsay-Hogga, dźwiękowcami (w tym Alanem Parsonsem, asystentem Glyna Johna przy nagrywaniu) i znanym fotografem Ethanem Russellem, jedynymi bezpośrednio związanymi osobami na obszarze 12 x 15 stóp kwadratowych na dachu tego dnia byli czterej członkowie zespołu, klawiszowiec Billy Preston, kilku pracowników Apple, Mal Evans, Ron Kass, Jack Oliver, Peter Brown, kierownik sprzętu Beatlesów Kevin Harrington, a także czterech członków publiczności. (Bardziej kompletna lista osób, które tam były, zostanie zamieszczona w późniejszym poście) Na dach wniesiono tylko jedną ławkę dla „publiczności” — czterech osób, które miały przywilej siedzieć zaledwie kilka stóp dalej i po lewej stronie Beatlesów. Od lewej do prawej siedzieli Yoko Ono, Maureen Starkey, ja i Chris O’Dell. Byliśmy „publicznością”, więc w istocie był to wyprzedany koncert… i wszystkie cztery miejsca były gratis! Żona Rona Kassa, Anita, dołączyła do Rona na dachu, gdy tylko zaczęła grać muzyka, więc technicznie rzecz biorąc, była w sekcji, w której można było tylko stać. Żadne z naszej czwórki nie miała żadnej prawdziwej pracy do zrobienia, gdy byliśmy na dachu tego dnia, więc jedyną rzeczą, do której się zakwalifikowaliśmy, było słuchanie. Miałem co prawda coś tam do zrobienia na dole, ale chyba można tak powiedzieć, że miałem przerwę na lunch! Przytuliliśmy się do siebie, próbując się ogrzać i osłonić od zimnego wiatru. Komin za naszymi plecami sugerował ciepło, ale nie oferował go, więc musieliśmy się tylko przytulać, a nasza czwórka używaliśmy go jako wiatrówki. Maureen i ja mieliśmy szczęście, gdy była na środku. Tak jak to widzę, miałem więcej szczęścia, ponieważ siedziałem obok innej bardzo atrakcyjnej młodej damy: Chris O’Dell. Na najsłynniejszym ze zdjęć z dachu widać również Kevina Harringtona klęczącego przed Johnem Lennonem, trzymającego do przeczytania podkładkę z napisem „Dig a Pony”. Teraz lubię żartować, że John nigdy nie dostałby się do „American Idol”, bo często miał problemy z zapamiętywaniem tekstów piosenek.

Mal, który nigdy nie był dalej niż kilka kroków od chłopaków, kiedy byli razem w takich momentach, też tam był, razem z Billym Prestonem, który ostatecznie miał siedzieć tuż po prawej stronie Paula. Ethan Russell był jedynym fotografem na dachu tego dnia i zrobił ogromną liczbę niesamowitych zdjęć. Był prawdziwym profesjonalistą i nigdy nie pozwolił, by jego obecność zakłóciła magię chwili. W rzeczywistości tylko około tuzina osób znajdowało się w idealnym miejscu tamtego historycznego dnia. (Na marginesie: zwykłe ustawienie Beatlesów na scenie różniło się od tego, jak byli ustawieni tego dnia. John i George zamienili się miejscami, co umieściło Johna na środku, po prawej stronie George’a. Nigdy nie słyszałem wyjaśnienia tej zmiany, ale zastanawiam się, czy dodanie Billy’ego Prestona do składu to spowodowało, czy – co bardziej zagadkowe i mniej prawdopodobne – może to dlatego, że minęło tak dużo czasu od ich ostatniego występu na żywo, że ich wcześniejsza sceniczna konfiguracja przestała być automatyczna.)


Poza oczywistym sprzętem zespołu i filmowym, który był ważny, by wydarzenie mogło się odbyć zgodnie z planem, była jeszcze kwestia garderoby. Przede wszystkim płaszcze! Dla mnie wcześniejsze ostrzeżenie od Mala wywołało chwilową panikę, bo wiedziałem, jak zimno było tego poranka na ulicy, i wyobrażałem sobie, że na dachu jest jeszcze gorzej. Nie miałem ciepłego płaszcza w południowej Kalifornii, ale zwykle nie było to dużym problemem, bo kiedy tylko wysiadałem z samolotu w Londynie, byłem wożony szoferem, a moje momenty na zewnątrz były krótkie… z limuzyny do wejścia hotelowego, z limuzyny do drzwi biura albo z limuzyny do wejścia do restauracji itd. Na szczęście miałem akurat tyle czasu, żeby pożyczyć czyjś płaszcz w biurze, wybiec na ulicę i wejść do pierwszego miejsca, które sprzedawało ubrania. Znalazłem biały płaszcz w promocji, kupiłem go, kazałem im wrzucić go do torby, nawet za bardzo go nie oglądając, i pobiegłem z powrotem do biura. Niestety, okazało się, że to był nieocieplany, gumowany płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy założyłem go i po chwili wyszedłem na dach, momentalnie zesztywniał od zimna i praktycznie nie dawał żadnej ochrony przed chłodem. Mogłem go zdjąć i postawić w kącie. Ale przypadkiem fajne było to, że ponieważ był biały, łatwo mnie wypatrzeć na zdjęciach Ethana i filmie Michaela, bo byłem „tym facetem w białym płaszczu”, który unosił się pośród morza czarnych ubrań.

Byłem stuprocentowym mieszkańcem południowej Kalifornii, który od wielu lat nie przeżył prawdziwej zimy i nienawidził, gdy temperatura zaczynała spadać do okolic sześćdziesięciu stopni Fahrenheita (czyli około 15°C). Ale tamtego magicznego dnia mogli mnie ubrać w szorty i oblać lodowatą wodą, a i tak nie opuściłbym tego „wydarzenia” na dachu za żadne pieniądze świata.
    Dzień rozpoczął się przenikliwie zimny i wietrzny, a w momencie rozpoczęcia występu temperatura w centrum Londynu wynosiła około 45 stopni Fahrenheita (czyli ok. 7°C), więc możesz sobie wyobrazić, jak zimno musiało być pięć pięter wyżej — zwłaszcza że na tej wysokości zespół nie miał niczego, co chroniłoby go przed siekącego wiatru. (Nie pamiętam, żeby w tamtych czasach używano w prognozach pogody sformułowania „czynnik odczuwalnej temperatury” [wind chill factor], ale w dzisiejszych wiadomościach mogłoby to być podane jako temperatura odczuwalna na poziomie poniżej 30 stopni Fahrenheita — czyli ok. -1°C.) Sprawy pogarszał fakt, że nadciągała mgła, a deszcz zagrażał zdjęciom. Te i inne ograniczenia sprawiły, że zrezygnowano z wcześniejszego pomysłu wynajęcia helikoptera do ujęć z powietrza. Taki materiał byłby fascynujący, ale byłby też bardzo kosztowny i skomplikowany w realizacji, szczególnie biorąc pod uwagę typową dla pogody nieprzewidywalność.
   
Przez jakiś czas stałem kilka stóp od George’a, trzymając cztery zapalone papierosy między palcami, żeby mógł sięgnąć i ogrzać końcówki palców. John również skarżył się, że ma problem z łapaniem chwytów, bo jego lewa ręka była tak zmarznięta. Miałem wrażenie, że pożyczył futrzany płaszcz Yoko, żeby się ogrzać, podczas gdy Ringo przywłaszczył sobie jaskrawoczerwony płaszcz przeciwdeszczowy Maureen. Ale są zdjęcia, na których John ma na sobie ten płaszcz przy innych okazjach, gdy Yoko nosi czarny płaszcz. I są też zdjęcia, na których Yoko ma ten sam płaszcz, a John jest w czarnym. Technicznie rzecz biorąc, to mógł być jej płaszcz, ale mam przeczucie, że po prostu dzielili się tymi dwoma ubraniami. Nie widziałem, jak wchodził tego dnia do budynku, więc nie wiem, czy zamienił się z nią płaszczami przed wejściem na dach. Pamiętam natomiast, że kiedy siedziała z nami przy kominie, miała na sobie czarny płaszcz. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale ciekawi mnie, czy kobiety były skazane na gorszą ochronę przed zimnem. Nie pamiętam ani nie potrafię rozpoznać ze zdjęć, co dokładnie miała na sobie Maureen. Wiem natomiast, patrząc na to zdjęcie naszej czwórki tamtego dnia, że — jak już wspomniano — „drżeliśmy z zimna”. 

 

  
    Zamierzam opowiedzieć trochę ogólnie o policyjnej części tego wydarzenia, bo byłem „przyklejony” do miejsca na samym dachu i miałem ograniczoną perspektywę, ale uważam, że relacje prasowe były trochę nietrafione i przesadzone. Gdyby kierować się niektórymi doniesieniami, można by odnieść wrażenie, że wielcy, źli policjanci wtargnęli do budynku, wpadli po schodach i wypadli na dach z pałkami w rękach. Z mojego punktu obserwacyjnego — i z relacji innych obecnych na miejscu — ten opis jest nieco bardziej dramatyczny niż to, co rzeczywiście się wydarzyło. Savile Row to dość elegancka okolica, znana z instytucji bankowych i luksusowych krawców. Budynek Apple i komisariat policji Westminster znajdowały się w zasięgu głosu. Oczywiście, bankowcy byli tam pierwsi i mieli wyraźnie większe wpływy u „Niebieskich Ogrów” niż długowłosi, i wystarczyło, by jeden wpływowy i dobrze ustawiony dyrektor banku wraz z sąsiadującym kupcem wełny stanowczo zażądali, żeby ta nieznośna sytuacja, rozbrzmiewająca nad ich głowami i przedmuchująca ulicę, została jak najszybciej rozwiązana. Wierzę, że Bobby’si (policjanci) przyszli do drzwi z pełnym impetem, a kiedy pracownicy Apple początkowo odmówili im wejścia, nastąpiła groźna wymiana zdań z przedstawicielami władz. Podobało mi się, że Michael Lindsay-Hogg (wydaje mi się, że Mal też był w to zaangażowany) miał tyle przytomności umysłu, żeby wcześniej zainstalować kamery przy wejściu — wszyscy byli przekonani, że w końcu się tam pojawią.
 

      Gdybyś znał drogiego, łagodnego olbrzyma Mala, łatwo byłoby zrozumieć, że kiedy zszedł na dół do wejścia, aby odciążyć sekretarkę Barbarę O’Donnell z roli strażnika (posłusznie wykonywała polecenie Petera Browna, by wstrzymywać policję tak długo, jak się da), i porozmawiał z nimi, sytuacja się uspokoiła. Nie minęło dużo czasu, zanim Bobbies i ich nowy kumpel Mal wspólnie opracowali plan, rozważając sytuację razem na pierwszym piętrze. Mal powiedział mi, że ponieważ policjanci byli tak podekscytowani, że mogą być częścią tego wydarzenia, to gdy już zrozumieli, co się dzieje, współpracowali z nim i zsynchronizowali moment, w którym mieli przerwać występ. Można by powiedzieć, że tamtego dnia na dachu odbyły się dwa koncerty.
   W wielu aspektach życia Beatlesów Mal i Neil dzielili te same obowiązki, więc zazwyczaj to albo Neil, albo Mal stawiałby czoła żandarmom u drzwi. Wydaje mi się, że z powodu różnic w ich charakterach dobrze się stało, że Neil był akurat poza budynkiem — miał wycinane migdałki — i to Mal przejął całą sytuację. Neil był trochę bardziej szorstki — znany z ciętego języka — i prawdopodobnie zachowałby się nieco bardziej stanowczo, a może nawet opryskliwie w podejściu do sprawy. Zarówno Neil, jak i Mal daliby się zastrzelić za chłopaków i byli niezwykle opiekuńczy względem wszystkiego, co dotyczyło Beatlesów, o każdej porze. Jeśli chodziło o dobro ich szefów, ich działania i intencje były zawsze nienaganne.
   Odniosłem wrażenie, że policjanci naprawdę dobrze się przy tym wszystkim bawili. Właściwie, żeby pokazać, jacy są „na czasie” i wyluzowani, ktoś z komisariatu zadzwonił wcześniej, zanim przybyli, żeby „zrobić nalot” na budynek. Dało to wszystkim dziesięć minut ostrzeżenia, by mogli pozbyć się wszelkiego „towaru”, jaki mieli przy sobie. Co więcej, na przynajmniej jednym zdjęciu zrobionym tamtego dnia przez Ethana Russella widać policjanta stojącego z Malem i czekającego, zanim „odłączono prąd”. Obaj wyglądają na dość zrelaksowanych.  Kiedy policjanci zaczęli wspinać się po schodach i przechodzić przez budynek, powiedziano mi, że na wszystkich pięciu kondygnacjach toalety spłukiwały wodę jednocześnie — wszyscy czekali, aż będą pewni, że policja rzeczywiście idzie, zanim „posprzątają chałupę”. Nie słyszałem tego wodospadu z dachu, ale obstawiam, że brzmiało to jak Niagara, gdy funkcjonariusze pięli się w górę. Tak czy inaczej, kiedy dotarli na dach, nie było żadnych aresztowań, ale trzeba przyznać, że w filmie ciekawie wyglądałoby, gdyby przerwali występ w trakcie grania, zakuli chłopaków w kajdanki, wyprowadzili z dachu i wsadzili do policyjnej furgonetki. Świetnie wyglądałoby to w telewizji, ale konsekwencje mogłyby być nieciekawe dla zespołu. Istniało ryzyko, że sędzia nie miałby takiego poczucia humoru — i Beatlesi mogliby skończyć z „policyjną kartoteką”.
    Jak można się domyślić, wydarzenia rozgrywały się tam dość szybko; ale, w pewnym sensie, sytuacja z policją została załatwiona w taki sposób, że stała się sprytnie zorganizowanymi momentami chaosu. To nie było tak, że w trakcie tego wszystkiego The Beatles mieli dziesięcio-sekundowe spotkanie zespołu, albo pracownicy Apple, którzy byli tam w tym c
zasie, zebrali się na chwilę, żeby zagłosować, jak najlepiej zaplanować ruchy, by wycisnąć jak najwięcej z tej sytuacji. Nikt nie zapytał mnie, jak to się sprawdzi w Ameryce, gdybyśmy dorzucili trochę aresztów do scenariusza. Nikt nie pobiegł na dół, żeby sprawdzić z Derekem Taylorem, czy uda mu się wycisnąć trochę reklamy, jeśli odrobinę wzbogacimy wydarzenie o kajdanki albo pałkę policyjną na głowie. Prawdopodobnie była to decyzja podjęta w ułamku sekundy, kiedy Peter Brown spojrzał na Mala, zastanawiając się, czy to będzie okej, lub jak to bywało, John mógłby chcieć zrobić coś w takim stylu na znak buntu. Osobiście czuję, że moglibyśmy na tym zyskać sporo uwagi i że fani by to pokochali, plus wniosłoby to dużo niezamierzonego "unplugged" patosu do tego momentu. Ale mądrość zwyciężyła, a co ciekawe, kiedy to całe wielkie wydarzenie się zakończyło, to dlatego, że mogło to zostać uznane za poważne przestępstwo — naruszenie przepisów o hałasie.

   W rzeczywistości trudno to nazwać koncertem, choć był to, jak żartobliwie nazywam, "audytorium" — czterech z nas siedzących przed zespołem. Myślę o tym bardziej jako o występie z określonym celem, wspieranym przez kilku pracowników Apple stojących za zespołem i ekipą roboczą. Poza tym byli jeszcze ci na obrzeżach — ci, którzy oglądali z sąsiednich budynków i okien, plus kilku intruzów i zbłąkanych, którzy mieli swoją krótką specjalną chwilę, zanim zostali szybko wyproszeni. Zespół nie był widoczny z chodników poniżej, więc ludzie na ulicy nie zobaczyli występu.
Więc, gdy to się skończyło, The Beatles ruszyli w stronę wyjścia, by zejść po schodach. Patrzyłem na ich plecy, gdy przechodzili przez małe, zniszczone drzwi i nigdy nie przyszło mi do głowy, patrząc na nich, że kilka cudownych minut wcześniej byłem świadkiem ich ostatnich chwil jako żywego zespołu rockowego. Nadal będą nagrywać przez jakiś czas, ale już nie naprawdę jako działający zespół. Myślę, że gdybym miał tę świadomość, to byłby to bardzo oszałamiający emocjonalny moment.

Chris i ja ustawiliśmy się za Maureen i Yoko, by udać się w stronę biur na dole, żadne z nas nic nie mówiąc. Dziwnie, nikt z nas nie rozmawiał o tym tamtego dnia. W rzeczywistości, przez większość czasu, żadna z nas nie dzieliła się swoimi uczuciami na temat tamtego czasu, aż wiele dziesięcioleci później. Pamiętam, jak schodziliśmy po schodach, miałem dziwne puste uczucie w środku, pozbawione myśli… po prostu pustka. Czułem, że choć nie zabrałem nic ze sobą tego dnia, zostawiłem coś za sobą. Nie… to było bardziej złożone. Zostawiłem kawałek siebie tam na górze, a jednocześnie zabrałem coś ze sobą. Okazało się, że to była głęboko zakopana skarbnica, którą zajęło mi lata, by ją odkryć, coś niezatartego.
  
 Kiedy to się skończyło, chciałem więcej. Nadal chcę.  Złapałem wczesny bezpośredni lot rano z Heathrow, a wiele godzin później, co było moim zwyczajem, gdy leciałem na zachód z Londynu do LA, wziąłem taksówkę na lotnisku i pojechałem prosto do mojego biura, gdzie ponownie wszedłem w względną normalność pozostałych wydarzeń dnia w Hollywood.
Po powrocie, pierwsze pytanie, które zadał mi współpracownik z Capitol, Roger Karshner, gdy wysiadłem z windy, brzmiało: „Kiedy wróciłeś?” Nie odpowiedziałem, a wiem, że mój długi dziwny uśmiech w odpowiedzi mógł go nieco zdezorientować. Zostawiłem to bez komentarza. Odwróciłem się, wszedłem do mojego biura, zamknąłem drzwi za sobą i usiadłem przy tym biurku, które stawało się dla mnie coraz bardziej obce. Spojrzałem przez okno z mojego ósmego piętra na tyły Hollywood. 
 
 
„Get back?”, zapytał Roger. Po tych wszystkich dniach, tych ludziach, tym miejscu, zacząłem się zastanawiać, czy to miejsce to "to, gdzie kiedyś należałem" (I once belonged).







Historia The Beatles
History of  THE BEATLES






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz