GEORGE HARRISON wspomina - I ME MINE (2)


 

 


Drugi post ze wspomnieniami George'a Harrisona z jego własnej autobiografii (poprzedni tutaj). Kursywą zaznaczyłem tekst Dereka Taylora, pomagającemu Beatlesowi ją napisać, w zasadzie jej współautora. Kim był Derek dla The Beatles wszyscy wiemy. Nieprzypadkowa postać w książce "cichego beatlesa". Jego komentarze do słów George'a zaznaczyłem kursywą i jasną czcionką. 
W tym poście George opowiada o Beatlemanii, pierwszej podróży do Indii,  potem Japonii oraz Filipinach. Muszę przyznać, że całą historię The Beatles George opisuje bardzo skrótowo, żeby nie powiedzieć zdawkowo. Jego książka to przede wszystkim rozważania filozoficzne, religijne i z konieczności odniesienia do własnej historii życia. 
 
Beatlemania. Nigdy więcej bym tego nie chciał. Naprawdę, to było okropne, chociaż czasami było to dobre, cokolwiek... To było coś jak w środku "Kukułczego Gniazda", wiesz, gdzie jesteś przy zdrowych zmysłach w środku czegoś, a wszyscy są wariatami. Wiesz, strażnicy, pielęgniarki i rząd, wszyscy. Zdecydowanie nadszedł moment, w którym stało się oczywiste, że nie jesteśmy wariatami, ale że wystarczy przyjechać do miasta, a ludzie będą wybijać witryny sklepowe, a gliniarze spadną z motocykli. Był zdecydowanie taki moment, kiedy stało się oczywiste, że to my nie jesteśmy szaleni, tylko że wystarczyło, że przyjechaliśmy do miasta, a ludzie rozbijali szyby w sklepach, a policjanci spadali z motocykli. Wszyscy wpadli w „trip The Beatles”.
 


  My oczywiście wcale do tego nie zachęcaliśmy. Problem polegał na tym, że ludzie weszli w ten „trip” i zaczęli używać zwrotu „Hej, stary”. Na przykład: „Hej, stary, to” i „Hej, stary, tamto”. Powiedz: „Hej, stary, Elvis jest w Roxy”. Cały biznes płytowy opiera się na wkręceniu się w ten „trip”; tak to działa. Rozdmuchują ten „trip” do rozmiarów gigantycznych, wiesz, „WIELKICH”. Biznes zawsze próbuje zabrać się za coś, a następnie mówić o tym tak dużo, aby rozprzestrzeniać coraz więcej fal, aż staną się one falami tsunami. Natomiast moje własne życie osobiste, po tym, jak było pełne takich fal, musi się zmienić w normalność, w której próbuję zatrzymać te fale, uciszyć je, by stworzyć sobie spokojny mały basen. To ciężka praca, aby spróbować tego dokonać w swoim życiu. Człowiek się stara, chociaż jednocześnie ludzie, z którymi ma do czynienia, czasami próbują to wszystko rozwalić. Jest taki zderzenie.


Derek Taylor: W wywiadzie dla Melody Maker w Londynie, George przeszedł przez te kwestie jeszcze raz, najlepiej jak potrafił. Zapytano go, nie agresywnie, ale tym raczej żałosnym tonem „ale na pewno...”, czy on i inni Beatlesi nie są oderwani od rzeczywistości. 
Rzeczywistość to koncept [odpowiedź George'a] . Każdy ma swoją własną rzeczywistość (jeśli ma szczęście). Rzeczywistość większości ludzi jest iluzją, wielką, wielką iluzją. Automatycznie musisz ulec iluzji, że „Jestem tym ciałem”. Ja nie jestem George’em. Ja tak naprawdę nie jestem George’em! Jestem tą żyjącą rzeczą, która trwa, zawsze trwała, i zawsze będzie trwać, ale w tym momencie zdarzyło mi się być w „tym” ciele. Ciało się zmieniło; było dzieckiem, było młodym mężczyzną, wkrótce będzie starym mężczyzną, a ja umrę. Fizyczne ciało przeminie, ale ten kawałek w środku – to jest jedyna rzeczywistość. Cała reszta jest iluzją, więc twierdzenie, że ktoś myśli, że my, byli Beatlesi, jesteśmy oderwani od rzeczywistości, jest ich osobistym konceptem. To nie zawiera żadnej prawdy, tylko dlatego, że ktoś tak myśli. To są koncepty, które stają się warstwą na warstwie iluzji.
Dlaczego żyć w ciemności przez całe życie? Dlaczego, jeśli jesteś nieszczęśliwy, jeśli masz nieszczęśliwy czas, dlaczego po prostu nie spojrzysz na to. Dlaczego jesteś w ciemności? Szukaj światła. Światło jest wewnątrz. To jest to wielkie przesłanie. 
    Dziennikarz zapytał, czy to nie nierozsądne oczekiwać, że ludzie, którzy żyją codziennym życiem, będą mieli wgląd filozoficzny, otoczeni codziennymi wydarzeniami.
     [George Harrison kontynuował]: Dlaczego? Ja jestem otoczony codziennością. Mam tyle samo potencjalnych zmartwień, co większość ludzi. To, że nagrywasz płytę lub dwie, nie znaczy, że nie masz zmartwień. Nikt nigdy nie pisze do niewidzialnego świętego w Himalajach, którego nikt nigdy nie zobaczy. To znaczy, on tam jest. To, że go nie widzisz lub o nim nie słyszałeś, nie znaczy, że go nie ma. Nikt nigdy nie pisze i nie mówi: „Kim ty myślisz, że jesteś, co za łatwe życie, być joginem mieszkającym w jaskini lub spacerującym wzdłuż Gangesu, jedzącym mango”. 
To jest bardziej zabawne niż bycie byłym Beatle’em.
    Z całego tego szaleństwa (a było kilka koszmarów) wyszło kilka „błysków”. Rozśmieszyło mnie to. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, nie potrafiłem nawet wymówić słowa „Bóg”. To mnie zawstydzało, ale wiesz, to było takie dziwne – BÓG – i zmyło to wszystkie te lęki i wątpliwości oraz małe rzeczy, które cię blokują. Dlatego powiedziałem: „Boże. Mój Słodki Panie, naprawdę chcę Cię zobaczyć, naprawdę chcę Cię poznać. Dlaczego mam być paranoikiem przez całe życie? Zmyj moje lęki”.
    Od tamtej pory chodzi o to, by próbować utrzymać ten mały, błyszczący promień światła, który ma się szczęście dostrzec, i manifestować to światło coraz bardziej, aż się nim stanie. I to jest trudne. Czasem po prostu chcesz krzyczeć o Bogu, bo On jest tuż obok, ale w momencie, gdy próbujesz to wytłumaczyć, to staje się bełkotem. Jestem naprawdę dość prosty. Nie chcę być w biznesie na pełny etat, ponieważ jestem ogrodnikiem. Sadzę kwiaty i patrzę, jak rosną. Nie chodzę do klubów i na imprezy. Zostaję w domu i patrzę, jak płynie rzeka.
 
 


    Indie [1966]. Trudno wyjaśnić, że istnieje wybór, a co dopiero zamieścić to w książce. W każdym razie, jednej rzeczy się nauczyłem i TO JEST to, aby nie ubierać się niewygodnie, w stylu, który sprawia ból: buty winklepicker (z ostrym noskiem), które kaleczą stopy, i ciasne spodnie, które gniotą jądra. Indyjskie ubrania są lepsze. A skoro mówimy o Indiach...
    Nie rozmawialiśmy jeszcze zbyt wiele o Indiach. W 1965 roku pojawiły się pewne wskazówki. W filmie Help!, w scenie, w której jeździliśmy na rowerach, siedzieliśmy na rogu drogi w Nassau, czekając, aż ekipa filmowa przygotuje kolejne ujęcie.
    Balon reklamowy Goodyeara unosił się nad nami, a my czekaliśmy na instrukcje, kiedy podszedł Swami Vishnu Devananda. To był pierwszy Swami, jakiego spotkałem, i było oczywiste, że wiedział, iż tam jesteśmy. To były też moje urodziny, 25 lutego 1965 roku, skończyłem 22 lata, a on lata później powiedział mi, że podczas medytacji poczuł silne przekonanie, że powinien się skontaktować. Dał nam książkę, której przez jakiś czas nie przeglądałem szczegółowo, ale później (dochodziłem do punktu, w którym chciałem wrócić do Indii, do Rishikesh, ponieważ z tego, co zebrałem, Rishikesh jest dla mnie bardzo dobre) znalazłem książkę, którą mi podarował wiele lat wcześniej, otworzyłem okładkę, a na niej było napisane duże OM. Był on z Akademii Forest Hills w Rishikesh. Jakże mały jest ten świat.

  Ku niesmakowi świeckich, ku zdumieniu mądrali z Liverpoolu, którzy zastanawiali się, gdzie zniknął „moptop” (chłopak z grzywką) ze Speke, i wbrew tej arcy-mieszance konsternacji i zadowolenia, z jaką prasa wytyka niezwykłości w społeczeństwie, George Harrison (jak powszechnie wiadomo) głęboko zaangażował się w Indie i sprawy indyjskie – muzyczne, zapachowe, jadalne i duchowe.  
   Aby jednak do tego dotrzeć, konieczne jest opisanie tego, co było absolutnie najgorszym „koszmarem” z całego doświadczenia trasy The Beatles, i nieuchronnie, znowu znajdujemy się w samolocie. Tym koszmarem była Manila. Peter Asher, który był na Filipinach z Gordonem Wallerem, powiedział, że to może nie być dobre doświadczenie. To niedopowiedzenie. Podróż do Indii zaczęła się, o dziwo, w Niemczech, kraju, w którym sława, ten niebezpieczny ptak, po raz pierwszy ich musnęła, i do którego w 1966 roku powrócili w wielkim stylu.
 
 Graliśmy w Monachium, a następnie pojechaliśmy pociągiem do Hamburga. Jechaliśmy pociągiem, którego używała królowa, z marmurowymi wannami i tym wszystkim. Zatrzymaliśmy się na noc w przyjemnym zamku-hotelu, a potem polecieliśmy do Tokio. Po drodze zostaliśmy przekierowani do Anchorage na Alasce i tam czekaliśmy, około ośmiu godzin, w hotelu, ponieważ w Tokio był huragan lub coś podobnego. Potem wlecieliśmy do Japonii, w w sam środek przemocy. To było dziwne, ponieważ byli studenci, którzy wszczynali zamieszki przeciwko policjantom, i czuliśmy się, jakbyśmy wrócili do czasów II wojny światowej, bo policja miała te małe, stalowe hełmy, które pamiętam, że zostały nam z wojny (razem z maskami gazowymi). Wszędzie ci dziwni mali ludzie w dziwnych samochodach, a wiadukt do centrum Tokio ciągnął się w nieskończoność.
 

Zabrali nas prosto do Tokyo Hilton i nie pozwolili nam z niego wyjść. Nie postawiłem stopy poza Hiltonem, z wyjątkiem wyjazdu na koncert. Wszystko było idealnie zgrane. Wiesz... facet przychodził do drzwi, cchggggg..., wszyscy wychodziliśmy windą w dół do garażu, wszystko było zatrzymane, wyjeżdżaliśmy na ulicę, cały ruch stał w miejscu, jechaliśmy do Budokanu, policjanci na każdym rogu. Pojechaliśmy tam, zagraliśmy koncert, wróciliśmy, to samo następnego dnia, niesamowite. Kiedy mówię „my”, generalizuję. Paul i John zdołali uciec na jakieś dwadzieścia minut. Ringo i ja tego nie zrobiliśmy. Byliśmy „więźniami”. Jakoś tak. 

 
 

Manila. Jeden z najgorszych czasów, jakich doświadczyłem. Odnosi się to do rodzaju życia, jakie prowadziliśmy. Byliśmy otwarci na tego rodzaju nieszczęścia. Zabrano nas prosto z samolotu (ci „goryle”, ogromni faceci, bez uśmiechów, w białych koszulach z krótkimi rękawami), a następnie natychmiast skonfiskowano nasze „torby dyplomatyczne”! Zabrano tylko nas czterech – Johna, Paula, Ringo i mnie – bez Briana [Epsteina], Neila [Apsnalla] czy Mala [Evansa], a następnie przeniesiono nas na łódź w Zatoce Manilskiej, otoczoną pierścieniem policjantów, wszędzie broń, i po raz pierwszy nie było z nami Neila ani Mala. Boże! Co teraz zrobimy? Był straszny tropikalny upał i od razu pomyśleliśmy, że jesteśmy aresztowani, ponieważ zawsze nosiliśmy ze sobą bagaż podręczny, ze sprzętem do golenia, papierosami i różnymi innymi rzeczami. Myśleliśmy, że dokładnie je przeszukają, znajdą całą „trawkę”  w naszych torbach, a my zostaliśmy na tej łodzi, w tej jednej kabinie, otoczeni przez gliny. Takie przygnębiające.
   To trwało dwie i pół godziny, aż w końcu przybył Brian Epstein, wściekły, żądając, by nas wypuścili, i w końcu to zrobili, zabierając nas do hotelu. Więcej broni; wszędzie, gdzie spojrzeliśmy, broń. Nie wiemy, dlaczego zabrali nasze torby, nie wiemy, dlaczego zabrali nas z samolotu ani dlaczego umieścili nas na łodzi. Nikt niczego nie chciał wyjaśnić. To szalone, podkręcone zabezpieczenie, tylko nas czterech i nikogo więcej. To był pierwszy raz, kiedy zostaliśmy odcięci od Briana i naszych „roadies” (opiekunów trasy).
   Należy stwierdzić, że dla Beatlesów, w latach szczytowej manii – od 1963 do 1967 włącznie (i prawdopodobnie wcześniej i później, choć w mniejszym stopniu) – jednym kluczowym zabezpieczeniem była wszechobecność małej, doświadczonej i subtelnej świty podczas każdej publicznej ekspozycji. Dwóch menadżerów trasy, Brian Epstein (lub jego nominat) i może przedstawiciel prasowy to było maksimum przy większości okazji, a bardzo często wystarczał Neil albo Mal. Ale ktoś musiał być w pobliżu, by zająć się sprawami i trzymać z daleka tłum ludzi, z których wielu było szalonych. Warto też powiedzieć, że z trzech powodów, ochrona Beatlesów była ogólnie minimalna i powściągliwa. Po pierwsze, każdy z ich czterech czuł niesmak do koncepcji posiadania służących. Drugim powodem jest to, że to były lata sześćdziesiąte, przed rozwojem terroryzmu, porwań itd. A trzecim jest to, że w tamtych latach, przed Monterey, przed „znaczeniem”, „pop” nie stał się „rockiem” z całą jego arogancją, zarozumiałością, pozami i zespołami pomocników.
 

Te torby – to mnie na początku przeraziło, bo na lotnisku krzyczeli: „Zostawcie torby, zostawcie torby, zostawcie je”. Przejazd na jedną łódź, potem na drugą. Dotarliśmy jednak do hotelu, torby się pojawiły i nie zostaliśmy aresztowani. Ale ta atmosfera! Manila reprezentowała całą tę „amerykanę” broni, samochodów i przemocy, ale nie wydawało się, by mieli tę północnoamerykańską otoczkę (powierzchowność), która by to trochę równoważyła. Byli tępi i agresywni. Zagraliśmy koncert, ale sytuacja zdecydowanie nie była w porządku. Po pierwsze, miejsce, w którym graliśmy, miało mieć około 70 000 miejsc, a promotor po prostu otworzył teren o powierzchni 100 akrów i wpuścił tam cały świat. Oczywiście zawarł szereg umów z innymi ludźmi, nie mówiąc nam o tym, i prawdopodobnie okłamał także Prezydenta Marcosa, ponieważ następnego dnia obudzili nas ludzie, mówiąc: „Macie być w Pałacu”, a my na to: „Nie, nie mamy”, a oni: „Tak, macie”. Włączyli telewizję, a komentatorzy mówili: „Cóż, jeszcze ich tu nie ma”, a tam były rzędy i rzędy ludzi w długich, szerokich, marmurowych korytarzach, rzędy dorosłych i dzieci ubranych w najlepsze stroje, a komentatorzy na żywo mówili: „Cóż, wciąż ich nie ma, Fantastyczna Czwórka wciąż tu nie dotarła”. Czy mogliśmy wskoczyć w nasze czarne garnitury i pojechać? Nie, nie mieliśmy na to szansy. To był pierwszy raz, kiedy o tym usłyszeliśmy, i było za późno. 
    Więc oglądaliśmy, jak nie przybywamy, aż w końcu nie przybyliśmy, a żona Prezydenta, Pani Marcos, poddała się (sam Marcos był nieobecny). Potem to wszystko było w gazetach, w telewizji i w wiadomościach radiowych: „Beatlesi okazali się aroganccy wobec pierwszej rodziny!” Zostało to przedstawione naprawdę brutalnie i nikt nie chciał nam dać samochodów ani taksówek ani niczego, byśmy dotarli na lotnisko. Mal i Neil robili, co mogli, żeby się nami zająć, ale wszystkie lokalne usługi zostały wycofane. Jakoś wyskrobaliśmy jakiś transport, żeby dotrzeć na lotnisko.

 Beatlemania wciąż trwała wokół nas, z tymi wszystkimi krzyczącymi dziećmi próbującymi nas złapać, ale z tymi wszystkimi dorosłymi i bandytami, którzy nas bili, rzucali cegłami i kopali nas, kiedy przechodziliśmy. Na lotnisku były schody do pokonania, a my musieliśmy nieść cały sprzęt, wzmacniacze, instrumenty, walizki i stać w kolejce. Urzędnicy nie chcieli nas przepuścić, a wręcz zachęcali i umożliwiali tłumowi znęcanie się nad nami. W końcu jakoś przeszliśmy ten etap i weszliśmy do saloniku, gdzie czeka się na samolot, a potem znowu pojawili się ci faceci – „goryle” w białych koszulach z krótkimi rękawami, ci, którzy kazali nam zostawić nasze torby, kiedy przylecieliśmy. Tym razem po prostu krążyli, uderzając, robiąc „łup!”, zbliżali się do nas, ale uderzali w ludzi z naszej ekipy, i to zauważyłem. Jeden powiedział: „Przejdź tam”, więc przesunęliśmy się, a drugi podchodził z drugiej strony, uderzał i mówił: „Przejdź tam”. Chodziło o to, żeby próbować ich wszystkich widzieć w tym samym czasie i ciągle się od nich odsuwać.

    W końcu byliśmy w samolocie, ale długo czekaliśmy, a potem przyszło wezwanie: „Czy Pan Epstein i Pan Evans opuszczą samolot?” Mal był bliski płaczu i mówił: „Powiedz Lil, że ją kocham”. Mal myślał, że zostanie tam porzucony. Potem, na koniec, zabrali Brianowi większość pieniędzy (nasze zarobki w Manili), zanim pozwolili samolotowi odlecieć. To był pierwszy raz, kiedy siedziałem w samolocie i mówiłem: „No dalej, lećmy już!”

Te wydarzenia, gdyby spotkały zwykłych obywateli, byłyby wystarczająco przerażające, ale w przypadku Beatlesów dochodziły dwa dodatkowe czynniki. W 1966 roku byli być może najbardziej znanymi ludźmi na świecie i dlatego (a) byli przyzwyczajeni do specjalnego i przyjaznego traktowania, niezależnie od histerii, oraz (b) stali się wyraźnymi celami, gdy tłum stawał się wrogi. Cena bycia „Fabs” stawała się rzeczywiście wysoka.

    Najśmieszniejsze w tej podróży jest to, że kiedy ją planowaliśmy, zdecydowałem, że w drodze powrotnej pojadę do Indii, żeby zobaczyć, co i jak, i kupić sitar. Neil powiedział, że pojedzie ze mną. Kupiłem wcześniej jakiś lichy sitar w Londynie i zagrałem kawałek w "Norwegian Wood". Ale nie o to chodziło. Chciałem pojechać do Indii. Neil jechał, bo nie chciałem być sam, ale we wczesnej fazie trasy, w Japonii, inni powiedzieli: „Ja też pojadę, o, ja też chyba pojadę”, więc w końcu wszyscy mieli jechać do Indii, z wyjątkiem może Briana i Mala, który zajmował się sprzętem.
   Ale kiedy przeszliśmy przez doświadczenie Manili, nikt nie chciał wysiadać z samolotu, gdy dotarliśmy do Delhi. Pomyśleli: „Nie, dziękuję, więcej zmian, jedziemy do domu!” Nie chcieli przechodzić przez kolejny obcy kraj, więc zapytałem Neila: „Wciąż jedziesz?”, a on powiedział: „Tak”. Wzięliśmy więc nasz bagaż podręczny, a potem steward lub stewardessa podeszła i powiedziała: „Przepraszam, sprzedaliśmy już wszystkie wasze miejsca do Londynu, więc musicie wysiąść”, i tak wszyscy wysiedli. Wszyscy to zrobiliśmy. Muszę przyznać, że wiedziałem, że Indie będą w porządku, ale po tej Manili pomyślałem, że lepiej będzie od razu wracać do domu. Tak czy inaczej, wybór został nam odebrany i Beatlesi znaleźli się w Indiach. Pomyślałem: „Cóż, w Indiach i tak nigdy nie słyszeli o Beatlesach”, bo zawsze uważałem ten kraj za tak odległy. A potem wysiedliśmy z samolotu, w atmosferze Delhi, ten zapach i wilgoć i to wszystko, i była noc, a tu nagle wszyscy ci czarni ludzie krzyczą: „The Beatles, The Beatles”, a ja pomyślałem: „O, nie! Znowu!”
    Zawieźli nas do hotelu. To była dziwna podróż, bo w Indiach wszędzie jest tak wielu ludzi, że zawsze wygląda to, jakby wydarzyło się coś drastycznego. W New Delhi, zbudowanym przez Brytyjczyków, są dwujezdniowe ulice i ronda. Wygląda to jak Hunts Cross, a wieczorem wszyscy siedzą na tych rondach i wzdłuż ulic. Byli tam młodzi ludzie na skuterach, krzyczący i jadący za nami. Okazało się, że to była dobra podróż, chociaż kiedy wyjechaliśmy z miasta, w starych Cadillacach z lat pięćdziesiątych (niosąc nasze aparaty Nikon, które dostaliśmy w Tokio) i spacerowaliśmy po wioskach, uświadomiłem sobie, że aparat, który trzymam, jest prawdopodobnie wart więcej, niż oni zarobią przez całe życie. Tak czy inaczej, kupiłem sitar i po czterech dniach wyjechaliśmy.

George miał wrócić do Indii jeszcze kilka razy; wkrótce po pierwszej wizycie zaprzyjaźnił się z Ravi Shankarem, stając się jednocześnie jego uczniem i mentorem. Wiele zrobili, by sobie nawzajem pomóc. George zapalił latarkę na indyjską muzykę pana Shankara na całym Zachodzie. Dla George'a Harrisona (z jednej strony Hong Kong Blues, Blue Suede Shoes, Your Cheatin’ Heart, a z drugiej muzyka indyjska) wpływy rzeczywiście pogłębiały się. Dziś powie, że ma wielu ulubionych artystów i niewielu z nich ma cokolwiek wspólnego z dzisiejszą zachodnią kulturą popularną czy listami przebojów, na które jego wytwórnia płytowa bez wątpienia liczy, że celuje swoją muzyką.


Hoagy [Carmichael] był pierwszy, tak myślę, że podobało mi się większość tego, na co byłem „narażony” – w tamtych czasach nie było tak łatwego „dostępu”, i byłeś wdzięczny za to, co usłyszałeś. „Stary” Jimmy Rogers i Hank Williams, Kay Starr, Slim Whitman i Teresa Brewer... byli dla mnie dobrzy, dopóki nie skończyłem dwunastu lat. A Django [Reinhardt], który z dwoma sparaliżowanymi palcami przestrunował swoją gitarę, wpłynął na więcej ludzi w większej liczbie stylów niż ktokolwiek inny. Był Romem; on i Grappelli, wszyscy grali razem tak dawno temu w Hot Club of France. Myślę, że tak jak Chaplin czy Groucho, był tam tak naprawdę, odkąd byłem małym chłopcem. Wiesz, myślę, że w tej chwili wolałbym posłuchać "Lady Be Good" Grappellego niż prawie czegokolwiek innego. Prawdopodobnie jest najlepszym skrzypkiem na Zachodzie. Nie słucham zbyt wiele dzisiejszej muzyki – większość z niej sprawia, że jestem oszołomiony: wywyższające się, brzydkie ego.

Cóż, to był jeden zestaw poglądów przedstawiony pewnego wieczoru w Kalifornii w zeszłym roku, a ostatnio to Hoagy Carmichael był fiksacją George'a. Ale na głębszym poziomie, i o wiele trwalej, klasyczna muzyka północnoindyjska jest jego najgłębszą pociechą, a jej czołowi wykonawcy jego bohaterami. A przynajmniej tak mi się wydaje, że jest to prawda.

 

Historia The Beatles
History of  THE BEATLES

 



 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz