The Beatles - "I'm Down": niedoceniona piosenka McCartneya, którą musisz poznać.

 
 
 
Kolejny, niezwykle interesujący tekst Colina Fleminga, którego już cytowałem w artykule  "Love Me Do" - sound tożsamości The Beatles" . Z każdym wersem tutaj umieszczonym Autor bloga w pełni się zgadza. "I'm Down" to jak w tytule zdecydowanie jedna z bardziej niedocenionych piosenek zespołu. 

Poczytajcie więcej o tym "rockerze" Paula McCartney'a.

 

Jako rockandrollowy twardziel, którym niewątpliwie był, John Lennon zapewne czuł się swobodnie, zachęcając Paula McCartneya, by „naprawdę dał czadu” w utworze „Kansas City/Hey, Hey, Hey”, coverze Little Richarda wzbogaconym porywającym wokalem McCartneya, nagranym w zaledwie jednym podejściu. Lennon również miał swój moment chwały w pojedynczym nagraniu – jego wersja „Twist and Shout” braci Isley, wieńcząca debiutancki album zespołu Please Please Me, zajmuje wyjątkowe miejsce w historii Beatlesów, zamykając jedną epokę popu oraz otwierając kolejną.  Mimo to „Twist and Shout” jest znacznie bardziej znane niż McCartneyowski „środkowo-zachodni” pełne werwy „Kansas City/Hey, Hey, Hey”, który znalazł się na albumie Beatles for Sale. Była to pierwsza płyta zespołu, o której ktokolwiek powiedział, że jest na swój sposób "dołująca". Chociaż, dzisiaj, z perspektywy czasu, starzeje się równie dobrze jak reszta ich twórczości.

To samo można powiedzieć o piosence, która opowiada właśnie o byciu „na dnie”, a która nigdy nie wzbudziła większego zainteresowania. Mowa o autorskim utworze McCartneya „I’m Down” – utworze istotnym zarówno dla zespołu, jak i dla McCartneya, który jednocześnie obala różne błędne wyobrażenia. McCartney, który 18 czerwca 2024 roku obchodził swoje 82 urodziny, zasługuje na to, by jeden z jego najbardziej niedocenianych utworów został ponownie doceniony. W końcu świetnie sprawdziłby się także jako część urodzinowej ścieżki dźwiękowej.



 

Jednym z najstarszych stereotypów o Beatlesach jest twierdzenie, że Lennon śpiewał energetyczne „hiciory”, a McCartney ballady, jakby każdy z nich trzymał się kurczowo swojego dominującego motywu muzycznego. Źródłem tego przekonania może być niezaprzeczalna wokalna śmiałość Lennona w coverze „Twist and Shout” oraz fakt, że wrócił do podobnej roli, zamykając drugi album zespołu, With the Beatles, wersją „Money (That’s What I Want)” Barretta Stronga.  Czasem bywa tak, że ktoś staje się kojarzony z określoną cechą, którą w równym stopniu dzieli z kimś innym, po prostu dlatego, że wystąpił w odpowiednim momencie na pierwszym planie. Takie są zmienne koleje losu bycia w zespole – nawet w największym zespole wszech czasów.

Choć Lennon na początku sięgał po bardziej ekstrawaganckie wokalne popisy, McCartney czekał w cieniu, gotów nagle wyskoczyć na pierwszy plan. Kolejny cover Little Richarda, „Long Tall Sally”, wieńczy EP-kę o tym samym tytule, wydaną latem 1964 roku, jako przerywnik między przełomowym albumem A Hard Day’s Night a melancholijnym Beatles for Sale. W historii rock and rolla nie ma lepszej EP-ki, ale taka natura tego formatu – są one skierowane do najbardziej zagorzałych fanów, zwłaszcza gdy ich czas, w czasie rzeczywistym ich wydania, już minął.

McCartney, interpretując Little Richarda, dodawał od siebie coś wyjątkowego, nadając temu, co było znakiem rozpoznawczym Richarda, własny styl. Trudno mi wyobrazić sobie trudniejszego do naśladowania wokalistę niż Little Richard. Jego wczesne single to doświadczenie modernizmu wokalnego, równie szokujące jak cokolwiek stworzonego przez Jamesa Joyce’a czy Igora Strawińskiego. McCartneya jednak nic nie zrażało. Lennon, jeśli chodzi o covery, zazwyczaj sięgał po utwory Chucka Berry’ego czy Arthura Alexandra, a George Harrison i Ringo Starr byli country-westernowymi specami zespołu. Ale jestem pewien, że wszyscy czerpali ogromną frajdę z występów McCartneya, gdy śpiewał Little Richarda, a sam McCartney uwielbiał to robić, wzbogacając te interpretacje swoimi charakterystycznymi niuansami. Paul McCartney nie był typem, który kogoś po prostu kopiuje.

Little Richard (na zdjęciu z Bealesami w Hamburgu 1962) częściej krzyczał, wykorzystując falset, który brzmiał, jakby nigdy nie miał zejść z własnej prywatnej orbity. McCartney natomiast zachowywał odrobinę grawitacji, dając poczucie, że jego głos pozostaje przywiązany do ziemi. Był mistrzem kontroli – wokalistą, który potrafił „puścić się wolno” lepiej niż ktokolwiek inny, zachowując pełną kontrolę. W latach swojej świetności McCartney miał absolutne panowanie nad swoim głosem oraz imponujący zakres, który przyćmiewał możliwości Lennona. Lennon o tym wiedział, ale co mógł zrobić? Być może właśnie dlatego Lennon jako wokalista wkładał tyle emocji w swoje występy – jako część rywalizacji między dwiema największymi gwiazdami zespołu.

A potem przyszedł rok 1965 i Beatlesi, jeśli wiedziało się, gdzie patrzeć, zaczynali „ciężko brzmieć”. Lennon chwalił się, że jego „Ticket to Ride” było pierwszym heavy metalowym utworem. Dużo zależało tu od powolnego tempa – do granic Black Sabbath, choće Sabbath nigdy nie napisali takiej melodii. Lennonowskie „Help!” wprowadziło do popu niespotykaną wcześniej dzikość. Gitara Harrisona zdawała się przesyłać ten sam ładunek enrgii, który w 1931 roku Dr. Frankenstein wykorzystał w filmie z Borisem Karloffem.
Lennon nie krzyczał w tym utworze, ale w jego głosie słychać było surowość.
Potem docieramy do „I’m Down”, ukrytego rave’u Beatlesów na stronie B Lennonowskiego wyznania. Widoczność – czy raczej jej brak – tego utworu niesie w sobie pewną ironię.

 


Beatlesi zakończyli swój legendarny występ na Shea Stadium w sierpniu 1965 roku utworem „I’m Down”. To wciąż najbardziej znany koncert zagrany przez pojedynczy zespół w Stanach Zjednoczonych. Lennon zasiadł za organami, a tak rozbawiło go wokalne szaleństwo McCartneya, że postanowił grać na instrumencie... łokciami.

Jeśli nie było się świadkiem tego wydarzenia, łatwo można było przegapić „I’m Down”, aż do wydania podwójnej kompilacji Rock ’n’ Roll Music w 1976 roku. Piosenka nie znalazła się na składance 1962-1966 (znanej jako Red Album), która ukazała się w 1973 roku i na której wychowały się legiony fanów Beatlesów [rozszerzona i zremasterowana w 2023 roku]. Dla wielu był to spory brak. W tamtym czasie znawcy byli zirytowani, obwiniając menedżera Apple Records, Allena Kleina, za tę „wpadkę”. Później utwór trafił na pierwszą część Past Masters, zbiór singli, EP-ki Long Tall Sally i wersję „Across the Universe”. Mimo to, pomimo swojej roli finału koncertu na Shea w szczycie Beatlemanii, łatwo można było przeoczyć „I’m Down”.

Piosenka to coś w rodzaju bluesa-żartu, wykonywanego z wówczas radykalną głośnością. Można by ją nazwać „Helter Skelter” zanim powstało „Helter Skelter”. McCartney określał ten utwór z White Album jako odpowiedź Beatlesów na The Who, a konkretnie ich „I Can See for Miles”. Trudno to jednak porównywać – „Miles” jest mroczne, precyzyjne i dynamiczne, podczas gdy „Skelter” jest quasi-groźne w sposób prześmiewczy, ciężkie i ociężałe. Niemniej jednak, w obu przypadkach wzmacniacze ustawiono na "maxa +1".

„I’m Down” ma lżejszy, żartobliwy charakter, ponieważ wokalna energia McCartneya przekazuje, że wokalista wcale nie jest aż tak „down”. Sugeruje, że szybko zapomni o dziewczynie, która go wyśmiała—jeśli już tego nie zrobił—i sprawia wrażenie, jakby turlał się po ziemi, śmiejąc się na całego, albo po prostu cieszył się dobrze wykonaną rock and rollową piosenką. Wiesz, jak ci gitarzyści, którzy mówią: „Teraz czas uklęknąć i porządnie zagrać”? McCartney śpiewa „I’m Down” w ten sam sposób, ale z wykorzystaniem swojego wirtuozerskiego głosu.

Lennon także dołącza do żartu, odpowiadając w parodystycznym głębokim basie, tak jak w coverze „Three Cool Cats” The Coasters podczas nieudanych przesłuchań Beatlesów w Decca Records 1 stycznia 1962 roku (z Petem Bestem na perkusji). Z małych żołędzi wyrastają wielkie drzewa The Beatles.

 
 
Pomimo całej swojej biegłości kompozytorskiej, mistrzostwa studyjnego, swobody w eksperymentowaniu oraz pasji i talentu do innowacji, Beatlesi byli przede wszystkim zespołem energii. Najlepsze zespoły takie właśnie są. Najwięksi artyści to artyści energii. Energię odczuwa się w wierszach Walta Whitmana, gitarowym solo Jimiego Hendrixa, fudze Bacha czy w malarskich kroplach Jacksona Pollocka. Energia nie oznacza sama w sobie ani głośności, ani szybkiego tempa. To coś więcej—przenikająca animacja, niezaprzeczalny dowód siły życiowej. Beatlesi pozostają z nami przede wszystkim dzięki tej sile życiowej. To właśnie ta energia wznosi zarówno „She Loves You”, jak i „A Day in the Life” na najwyższe poziomy panteonu. Do świata Beatlesów.

„I’m Down” to garażowy rock w wykonaniu profesjonalistów. Beatlesi uwielbiali mówić: „Potrafimy to zrobić, potrafimy tamto, możemy wymyślić coś innego—czego jeszcze chcecie?”. Kochali rywalizację. Chcieli, żeby inne zespoły wiedziały, że są lepsi. Zawsze chcieli być na przedzie i zostawiać konkurencję daleko w tyle. Michael Jordan na boisku do koszykówki był bezwzględnym zabójcą. Beatlesi w swojej dziedzinie byli tacy sami.


Energia rodzi energię w sztuce The Beatles. Dzięki temu mamy George’a Harrisona grającego solówkę gitarową, której posądzenie go o zdolność wykonania byłoby wcześniej zaledwie wybaczalne.Uwielbiam Harrisona jako gitarzystę, ale jeśli mam być szczery, w dużej mierze wynika to z faktu, że grał partie solowe w utworach Beatlesów. Miał swoje momenty - jego jedyne akustyczne solo gitarowe w zespole, w „And I Love Her”, zawsze wydawało mi się oszałamiające. Ale w „I’m Down” Harrison po prostu "rwie struny". Często to Lennon lub McCartney sygnalizowali Harrisonowi wejście w solo swoim krzykiem. To był jego znak: „Dobra, George, teraz twoja kolej”. Zdarzały się jednak momenty, gdy Harrison nie potrzebował żadnego sygnału. Spójrzcie na jego szaleństwo na gryfie w wersji „Long Tall Sally” z Hollywood Bowl.

Jest pewna sztuczka, którą stosowali genialni gitarzyści: zaczynali solo odrobinę wcześniej. Jeśli chodzi o solówki na wieki, album Back in the USA zespołu MC5 jest prawdziwą skarbnicą takich momentów -większość z nich zaczyna się mniej więcej pół taktu za wcześnie, co podkręca emocje. Dokładnie to samo robi Harrison w „I’m Down”. Wchodzi z impetem, a po nim McCartney wraca, by eksplodować wokalnie.

Wokal McCartneya w tej piosence jest dziki, rozproszony po całej mapie tonalnej. Jednak w tym, co McCartney robił w swoim najlepszym okresie, zawsze tkwiła metoda, poczucie, że każde jego działanie prowadzi do intrygującego „gdzieś indziej”. Trzy lata później McCartney miał kolejny utwór, który stał się manifestem wyzwolenia—„Hey Jude”. Tam jednak wyzwolenie dotyczyło samego siebie, albo - według interpretacji Lennona -przyjaciela.

„I’m Down” to piosenka o wyzwoleniu. Czasami zaakceptowanie tego, gdzie się jest, stanowi formę wolności, nawet jeśli to miejsce—żartobliwie czy nie—jest dalekie od idealnego, a nawet całkiem fatalne. Właśnie to wyzwolenie McCartney oddaje w tej piosence: "Jestem na dnie? Trudno. Czas się uwolnić i tańczyć, jakby nikt nie patrzył."

 
Wokalizacje McCartneya w „I’m Down” są dzikie. Rozrzucają się po całej mapie tonalnej. Jednak zawsze jest metoda w tym, co robił McCartney w swojej najlepszej formie, poczucie, że to, co zostało podjęte, prowadziło do czegoś realnego, czegoś, co miało sens. Trzy lata później McCartney miał kolejny powód, by ogłosić manna uwolnienia. „I’m Down” to piosenka o wyzwoleniu. Czasami posiadanie tego, gdzie się teraz znajdujesz, jest własną formą wolności, nawet jeśli to, gdzie jesteś—żartując lub nie—jest mniej niż idealne, a wręcz okropne. „Hey Jude” była kolejną piosenką McCartneya o wolności—uwolnieniu siebie; lub przyjaciela, jeśli przyjąć interpretację Lennona tej piosenki.




Długa coda „Hey Jude” nie byłaby tym samym bez tych błyskotliwych wokaliz - także rozciągających się po całej mapie tonalnej - które pochodzą prosto z B-strony, której większość ludzi nigdy nie zwróciła uwagi. Przechodzimy od dołu do góry, przez ścieżkę między post-Little Richardowskim buntownikiem a antymerycznym hymnem do ludzkiej więzi, który większość autorów piosenek oddałaby kawałek swojej duszy, żeby go napisać. Ta idea - narodzona z energii obietnicy i obietnicy energii - zawsze przypomina mi jeden z odrzutów „I’m Down”, gdy McCartney przyjmuje udawany amerykański akcent, zanim wystrzelą chłopaki.

„Miejmy nadzieję, że ta piosenka wyjdzie nam całkiem dobrze, co?” – żartuje. Powiedziałbym, że tak.

 



Historia The Beatles
History of  THE BEATLES

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz