Niezwykle ciekawie o pracy w studiu w 1965 roku opisuje Philip Norman. Wszystkie fragmenty poniżej z ksiżki o życiu Johna.
The Beatles nagrywali płyty wtedy, kiedy mieli na to czas. Ich sesje z George Martinem w studiach Abbey Road musiały być upchane w przerwach między trasami, kręceniem filmów, występami w telewizji, radiu, i podobnie jak wszystko uzgadniane bez ich udziału.
The Beatles nagrywali płyty wtedy, kiedy mieli na to czas. Ich sesje z George Martinem w studiach Abbey Road musiały być upchane w przerwach między trasami, kręceniem filmów, występami w telewizji, radiu, i podobnie jak wszystko uzgadniane bez ich udziału.
GEORGE MARTIN: Kiedy nadchodził czas na nagranie nowego singla albo albumu, musiałem skontaktować się z Brianem. Przeglądał kalendarz i mówił: "Mogę Ci ich zwolnić na 19 maja i może 20-go wieczorem". Musiałem brać co dawał.
W tamtych czasach ich producent był potężną personą, która łączyła władzę szefa wytwórni płytowej z umiejętnościami muzyka klasycznego. Z surowego materiału, jaki od nich otrzymywał, Martin wybierał piosenki, które uważał za coś warte. Zmieniał tempo utworów, przestawiał wersy w zwrotkach, szlifował refreny oraz wyznaczał proporcje między partiami śpiewanymi a instrumentalnymi. Mówiąc krótko, robił wszystko to, co leżało w gestii dobrego wydawcy, który swoimi zmianami struktury tekstu oraz korektami gramatycznymi i interpunkcyjnymi pomagał geniuszom wysławiać się bardziej elokwentnie.
Zanim kompozycje spółki Lennon-McCartney zostały nagrane, w wolnych chwilach były pisane wspólnymi siłami w hotelach i garderobach. potem autorzy śpiewali je i grali na gitarach akustycznych, a Martin siedząc na wysokim stołku, przysłuchiwał im się z elegancką obojętnością. W 1965 roku John i Paul zaczęli pracować oddzielnie i zanim zaprezentowali swoje piosenki do oceny pozostałym, zazwyczaj rozbudowywali słowa i melodię. Jak wspomina Martin, ich indywidualne techniki komponowania były zupełnie różne.
MARTIN "Paul wymyślał melodię, a następnie zaczął się zastanawiać: "Jakie mam tu dodać słowa?". John raczej rozwijał swoje utwory stopniowo i równomiernie. generalnie budował swoją piosenkę na bazie akordów. Błądził palcami po gryfie i dotąd szukał właściwych chwytów, aż odnajdywał interesującą sekwencję. Później ważniejsze niż wszystko stały się słowa. Czasem wyłaniały się z pojedynczej nuty, innym razem to jeden dźwięk akcentował rytm słów. Nigdy nie pisał melodii, a potem dopasowywał do niej tekst. Zawsze myślał od razu o całej strukturze, najpierw o zawartości harmonicznej i tekście, a później wyłaniała się z tego melodia. Bez względu na to, jak dobra była to piosenka, John nigdy nie był zbyt pewny swego. przez cały czas, jaki pracowaliśmy ze sobą, nigdy nie słyszałem, żeby chwalił się tym co zrobił. Pierwszym pytaniem, jakie mi zadawał po zaprezentowaniu nowego utworu, było: "No i co o tym myślisz?". A drugim: "I co z tym zrobimy?" Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że wstydził się swojego głosu. Za każdym razem, kiedy nagrywał partię wokalną, nalegał, żebym podał mu "puszki" (słuchawki) i kazał mi dodawać dużo echa, żeby nie słyszeć, jak naprawdę brzmi. Uwielbiał pogłosową studnię, taką jak w presleyowskim 'Heartbreak Hotel'. Niwelowanie w jego głosie wszystkiego, co mu się nie podobało, działało na niego kojąco jak lecznicza maść.
Ale koniec końców Johnowi w ogóle nie za wiele się podobało. I nie chodziło tylko o głos. W jego głowie wszystko było zawsze lepsze niż w rzeczywistości. Dlatego wciąż wydawał się nieco zawiedziony efektami naszej pracy. Ale gdy nabrał pewności siebie i stał się bardziej świadomy tego, co się dzieje, zaczął odnosić się do wszystkiego bardziej krytycznie. Nieustannie próbował uchwycić coś, co mu się cały czas wymykało. Cudowny świat w jego głowie nigdy nie mógł sprostać rzeczywistości".
Martin wspomina też, że John Lennon był pod wieloma względami bardziej bezkonfliktową osobą niż perfekcjonista i pracoholik Paul:
Kiedy nagrywaliśmy kawałek Paula, Paul brał gitarę i tłumaczył George'owi co chciał, żeby w nim zagrał.Potem siadał za perkusją Ringa i pokazywał mu, gdzie chce mieć jakie akcenty. I, co oczywiste, czasem się strasznie na nich wkurzał. Kiedy zaś John nagrywał swój utwór, pozwalał innym robić to co chcieli: Paul opracowywał linię basu, George swoją solówkę,a Ringo zajmował się rytmem. John całkowicie skupiał się na swojej partii i zostawiał innym wolną rękę. Jeśli wynik był zadowalający, on też nie narzekał. Paul był dla niego kimś w rodzaju pudła rezonansowego, George też miał swój olbrzymi wkład, czego wtedy - niezmiernie żałuję - wystarczająco nie doceniałem. Ale dla Johna najważniejsza była opinia Ringa, ponieważ wiedział, że on nie będzie mu ściemniał. Obracał się więc do Ringo i pytał, co o tym sądzi, a jeśli Ringo stwierdzał, że to jest gówniane, to próbował czegoś innego.
Do swojej roli gitarzysty rytmicznego podchodził z niesłychaną powagą i pilnie uczył się nowych akordów. czasem oznajmiał z dumą: 'Paul, gram już g-moll z małą septymą". Ale inne obowiązki muzyka go nudziły.
"George mógł pracować jak turecki tkacz dywanów nad wszystkim - wspomina nadal Martin. - Nie robiło mu różnicy, czy była to naprawa samochodu, czy konstrukcja piosenki. Johnowi nie chciało się nawet stroić gitary. Był człowiekiem kompletnie niepraktycznym. Ale skoro byli ludzie, którzy to mogli zrobić za niego, to dlaczego nie ? Takie miał nastawienie. Pamiętam, że skupiałem swoją uwagę na Beatlesach, a nie na Johnie, choć jego nastroje udzielały się wszystkim, a irytowało go mnóstwo rzeczy i osób. Irytował go Paul... ale często też i George. Jednak w studiu nagraniowym przeważnie rozumieliśmy się w mig. To dlatego, że on i Paul przynosili tak wspaniałe piosenki. Bez względu na presję koncertów zawsze mieli w zanadrzu świeże pomysły, nie zadowalali się utartymi schematami, ale ciągle dawali mi coś innego. Każdy ich utwór był klejnotem i błogosławiłem ich za to.
Poza studiem, w życiu pełnym intruzów i szaleństw, sesje nagraniowe stały się dla Beatlesów oazą prywatności. jako najbardziej dochodowy zespół w historii EMI mieli uprzywilejowaną pozycję w studiach na Abbey Road, jaką nie cieszyły się takie sławy, jak Caruso czy Sinatra. Martin i jego cenny kwartet dostawali do swojej dyspozycji studia nr 1 i 2 - oba tak wielkie, że mogły pomieścić orkiestrę symfoniczną. Sesje, podczas których poświęcili więcej czasu na komponowanie i próby niż na nagrywanie, zwykle ciągnęły się do późnej nocy. Znikły już nie tylko białe kitle techników i pole siłowe wokół reżyserki (ograniczające wpływ elektrostatyczny na nagrywaną taśmę), ale także formalny wymóg, żeby przed każdym "podejściem" puszczać w ruch taśmę. W każdej chwili można było się spodziewać takiego klejnotu, że magnetofon był włączony non stop.
Żony i przyjaciółki - co przyjęto bez słowa sprzeciwu - nie miały tu wstępu. Nawet Brian zaglądał tu sporadycznie i pilnował, żeby jego odwiedziny nie trwały za długo i ograniczały się tylko do spraw zawodowych.
Antologia - wizyta w studiu, Paul, George, Ringo i Martin '1995
Do swojej roli gitarzysty rytmicznego podchodził z niesłychaną powagą i pilnie uczył się nowych akordów. czasem oznajmiał z dumą: 'Paul, gram już g-moll z małą septymą". Ale inne obowiązki muzyka go nudziły.
"George mógł pracować jak turecki tkacz dywanów nad wszystkim - wspomina nadal Martin. - Nie robiło mu różnicy, czy była to naprawa samochodu, czy konstrukcja piosenki. Johnowi nie chciało się nawet stroić gitary. Był człowiekiem kompletnie niepraktycznym. Ale skoro byli ludzie, którzy to mogli zrobić za niego, to dlaczego nie ? Takie miał nastawienie. Pamiętam, że skupiałem swoją uwagę na Beatlesach, a nie na Johnie, choć jego nastroje udzielały się wszystkim, a irytowało go mnóstwo rzeczy i osób. Irytował go Paul... ale często też i George. Jednak w studiu nagraniowym przeważnie rozumieliśmy się w mig. To dlatego, że on i Paul przynosili tak wspaniałe piosenki. Bez względu na presję koncertów zawsze mieli w zanadrzu świeże pomysły, nie zadowalali się utartymi schematami, ale ciągle dawali mi coś innego. Każdy ich utwór był klejnotem i błogosławiłem ich za to.
Poza studiem, w życiu pełnym intruzów i szaleństw, sesje nagraniowe stały się dla Beatlesów oazą prywatności. jako najbardziej dochodowy zespół w historii EMI mieli uprzywilejowaną pozycję w studiach na Abbey Road, jaką nie cieszyły się takie sławy, jak Caruso czy Sinatra. Martin i jego cenny kwartet dostawali do swojej dyspozycji studia nr 1 i 2 - oba tak wielkie, że mogły pomieścić orkiestrę symfoniczną. Sesje, podczas których poświęcili więcej czasu na komponowanie i próby niż na nagrywanie, zwykle ciągnęły się do późnej nocy. Znikły już nie tylko białe kitle techników i pole siłowe wokół reżyserki (ograniczające wpływ elektrostatyczny na nagrywaną taśmę), ale także formalny wymóg, żeby przed każdym "podejściem" puszczać w ruch taśmę. W każdej chwili można było się spodziewać takiego klejnotu, że magnetofon był włączony non stop.
Żony i przyjaciółki - co przyjęto bez słowa sprzeciwu - nie miały tu wstępu. Nawet Brian zaglądał tu sporadycznie i pilnował, żeby jego odwiedziny nie trwały za długo i ograniczały się tylko do spraw zawodowych.
Antologia - wizyta w studiu, Paul, George, Ringo i Martin '1995
Polski blog o The Beatles
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz