MIX : MARC LEWISOHN - "THE BEATLES: ALL THESE YEARS, VOL. 1 TUNE IN"

Na rynku od pewnego czasu ukazał się kolejna pozycja o The Beatles, autorstwa chyba największego tropiciela Historii Wielkiej Czwórki, Marca Lewisohna, 960-stronicowy book pod tytułem „The Beatles: All These Years, Volume One: Tune In,”. Mam ją w postaci elektronicznej (każdy może ją przeczytać tutaj: ML). 
W swoich tekstach o szczegółach piosenek czasami korzystałem z innego tomiszcza tego Autora poświęconego sesjom nagraniowym The Beatles. Pojawienie się tego wydawnictwa, z którym przecież muszę się zmierzyć, zwyczajnie mnie załamało. Kolejne źródło do moich tekstów i takie opasłe oraz co tu ukrywać, w pewien sposób na moje potrzeby, mało przejrzyste. Przeglądając wstecz swoje wcześniejsze posty na blogu, zbyt często dochodziłem do wniosku, że mogłem to lepiej napisać, zawrzeć więcej informacji, dołożyć więcej zdjęć, zmienić grafikę, ba, nawet czcionkę i kolory. 
W ten sposób chyba nigdy nie ukończę bloga. Ale postanowiłem w podobny sposób jak robię to teraz , ukończyć serię HISTORIA do 1970 roku. Potem uzupełniając wszystkie inne serie mego blogu, mogę cofać się do wcześniejszych rozdziałów i je poprawiać, uzupełniać, w tym między innymi o informacje z omawianej dzisiaj książki. Skoro i Norman, Davies i Lewisohn (by wymienić tych najznamienitszych) wciąż tworzą kolejne wersje swoich prac o historii The Beatles, mogę podążyć ich śladami, gdyż wiem, że tworzenie mojego bloga to pewna misja na całe życie, podobnie jak w przypadku Amerykanki Jude Southerland Kessler, piszącej mega-powieść o Johnie Lennonie.




 
Marc Lewisohn

Wracając do książki Marca Lewisohna. Za zgodą autorki, postanowiłem zamieścić tutaj jej cały tekst, który zamieściła na portalu o The Beatles (adres: http://beatles.kielce.com.pl). Znakomity tekst i przede wszystkim wrażenie przemiłej osoby, która przeczytała książkę Marca w oryginale, gdyż przypuszczalnie wersji polskiej nigdy się nie doczekamy. Byłoby zbyt małe zainteresowanie na tak „trudną”pozycję (patrz na zdjęcia stron), w porównaniu do „powieściowych” książek Normana czy Daviesa. Oddaję głos bliżej mi nieznanej (na razie) fance The Beatles, używającej nicku Rita. Część jej wypowiedzi jest reakcją na inne wypowiedzi, ale myślę, że całość jest bardzo czytelna bez zbędnych tłumaczeń, czego one dotyczyły.





RITA : Wczoraj w późnych godzinach nocnych dojechałam do ostatniej kropki tego prawie tysiąc-stronicowego tomiszcza... żałując, że nie czeka mnie jeszcze kolejne tysiąc.:)

I powiem przede wszystkim jedno - już nigdy żadna biografia The Beatles nie będzie mnie cieszyła. O ile ktoś się nie porwie na przebicie Lewisohna, w co nie wierzę. Zresztą - to już chyba ostatni dzwonek na powstanie takiego dzieła.

Zacznę jednak od przywołania nie Lewisohna, lecz nielubianego przeze mnie pisarza Paulo Coehlo , który ponoć powiedział coś w tym stylu: jeśli czegoś chcesz, cały świat działa, by to ci się udało. Abstrahując od tego, czy ta prawidłowość dotyczy wszystkich ludzi - na pewno zdarza się raz na x lat niektórym z nich. Historia The Beatles opowiedziana przez Lewisohna jest tego koronnym przykładem. Chłopaki, którzy w pewnym momencie w 1961 r. z powodu braku perspektyw rozważali nawet rozejście się - niedługo potem wpadli w wir wydarzeń, w których absolutnie wszystko wydawało się działać po to, aby fenomen kulturowo-socjologiczny pod tytułem The Beatles mógł zaistnieć i zmienić świat.
Pozornie nie wszyscy Beatlesom kibicowali. Nie kibicował im w ogóle George Martin, do podpisania kontraktu nagraniowego z Beatlesami powodowany wcale nie przeczuciem jakiegoś potencjału w zespole, ale - jak się okazuje - skomplikowanymi okolicznościami biznesowymi w Parlophone, które zaistniały jakiś czas wcześniej. Martin spisał singiel TB na straty do tego stopnia, że ostatecznie pozwolił Beatlesom nagrać ich własną kompozycję - a była to rzecz w tamtych czasach absolutnie niespotykana (fakt, że autor How Do You Do It, Mitch Murray, nie lubił wersji nagranej przez TB tylko przypieczętował decyzję Martina). To tylko jeden przykład takich "cudownych" okoliczności, dzięki którym Fab Four mogli wstrząsnąć muzycznym show-bizem i sprawić, by już nic nie było takie, jak wcześniej.
Jak to zdaje się powiedział sam autor, The Beatles mieli niezwykłe szczęście spotykać właściwych ludzi we właściwym czasie. Po sukcesie "Love Me Do" takim człowiekiem w pełni okazał się George Martin (choć obopólna sympatia między nim a zespołem pojawiła się od razu). Pierwsza część biografii Lewisohna potwierdza zaistnienie jeszcze kilku innych takich osób. Po lekturze mam taką refleksję, że być może najważniejszą z nich był... Ringo Starr. Niektórzy wyrażają wątpliwości, czy zastąpienie nim Pete'a Besta było faktycznie spowodowane słabymi umiejętnościami tego ostatniego. Książka Lewisohna pokazuje nam: tak, było, dostarczając licznych faktów i wypowiedzi (nie Beatlesów!) będących dowodem na wyraźne odstawanie gry Besta od gry reszty członków zespołu (mówiąc w skrócie, Martin nie był jedynym producentem, który sugerował pozbycie się Besta). Nie mówiąc już o tym, że komentatorzy z Liverpoolu czy Hamburga są raczej zgodni co do tego, że John, Paul i George - byli jak jeden byt, natomiast ich perkusista do nich zdecydowanie nie pasował charakterologicznie i wizualnie.


Nie oznacza to oczywiście, że The Beatles mieli tylko szczęście i na tym koniec. W książce znajdziemy też mnogość cytatów i wypowiedzi potwierdzających, że wprawdzie przed wyjazdem do Hamburga nasi chłopcy byli zespołem delikatnie mówiąc raczej kiepskim (na wieść o przybyciu TB do Hamburga inne grające tam zespoły z Liverpoolu obawiały się, że kapela Lennona i spółki zepsuje im reputację!), to Hamburg, muzycznie i wizualnie, uczynił z nich prawdziwe zjawisko. Nagle nikt w Liverpoolu nie grał tak jak oni. Nagle pojawiło się "to coś", ten magiczny czynnik który sprawiał, że The Beatles byli inni i lepsi od innych zespołów. Byli zdecydowanie ponad nimi. Nie chodziło tu wprawdzie o talent kompozytorski (Cavernowa publika z umiarkowanym entuzjazmem przyjmowała nieliczne utwory spółki Lennon-McCartney), ale coś było na rzeczy. "Magia" dopełniła się po zastąpieniu Pete'a Besta Ringo Starrem, dzięki czemu Beatlesi stali się całością. (Mała dygresja: w kontekście relacji międzyludzkich mówi się o dwóch połówkach - nomen omen - jabłka... W tym przypadku jednak JABŁKO najwyraźniej dzieliło się na czworo! )

"Tune In" jest fascynująca również z tego powodu, że opowiada o pierwszych - czyli najmniej znanych i badanych - latach zespołu i doskonale "porządkuje" nam w głowach wszystko to, co o tym okresie fragmentarycznie wiemy. Nagle wszystko zaczyna do siebie pasować i układa się w piękną, niemal mityczną (!) historię, uzupełnioną detalami i smaczkami, których nie znajdziemy nigdzie indziej (siwe pasmo włosów Ringa; przyjaźń Johna z 15-letnią bywalczynią Cavern; wyprawa Paula z ówczesną sympatią do Londynu zaraz po nagraniu Love Me Do; gdzie w Londynie zostało postawione pierwsze zdjęcie Beatlesa na biurku fanki itd.)

Fani The Beatles - zdobywajcie i czytajcie tę księgę, a nie będziecie mogli się oderwać.
*W zasadzie czeka, ale - jak zapowiada Lewisohn - dopiero za siedem lat, a trzeci - ostatni - tom około 2028 roku. Niech nam Autor w zdrowiu i pomyślności żyje przez te i kolejne lata, a my wszyscy znajdźmy siłę, by te lata oczekiwania przetrwać. ;)

Ja tam - podobnie jak Ty - przeczytałam już tyle podobnych do siebie historii Beatlesów, że dowiedzenie się czegoś nowego np. na temat aparycji Ringa sprawia mi niezmierną radochę. Ale OK, każdy ma swoje preferencje :)
Nie powiem Ci, że "Tune In" pęka od muzycznych ciekawostek, które Cię interesują, bo to jednak nie ten okres w twórczości zespołu. Biografia The Beatles nie jest też z założenia pozycją omawiającą każdy utwór. Niewykluczone jednak, że Lewisohn czymś nas zaskoczy w kolejnym tomie. A i w tym możemy się dowiedzieć np. kiedy dokładnie zostało napisane When I'm Sixty Four lub co jest "beatlesowskim Świętym Graalem" (tj. najbardziej pożądanym zaginionym nagraniem).
Powiedzenie, że dopiero Ringo dał zespołowi kopa - to duża nadinterpretacja. W zasadzie trudno stwierdzić, co naprawdę zespołowi tego kopa dało. Jak nam udowadnia Lewisohn, niektóre sytuacje były kompletnie poza ich - i kogokolwiek innego z ich kręgu - wpływem. Pisząc o Ringo miałam na myśli raczej, że był ostatnim (a więc kto wie czy nie najważniejszym?) elementem dopinającym całość. Nawet gdyby Pete Best był wspaniałym perkusistą i nie został wyrzucony z zespołu, jakoś trudno wyobrazić mi sobie karierę Beatlesów z jego udziałem - a już szczególnie po tym, jak dzięki Lewisohnowi dokładnie zrozumiałam, jaki ów miał charakter i uosobienie.
Nie przeczytałam zbyt wielu biografii muzyków w ogólności, ale przeczytałam całkiem sporo pozycji poświęconych grupom współczesnym Beatlesom. Nigdy o żadnym takim zespole nikt nie powiedział tego, co wielokrotnie było przez różne osoby w różnych okresach (!) mówione o Fab Four - że byli całością, że niby przyjmowali Cię do swego grona, ale jednak czuło się, że nie do końca jesteś w środku i że jest jeszcze jakiś stopień wtajemniczenia, który znają tylko oni. Nikt nigdy nie powiedział tak o The Who, The Kinks, Small Faces czy Stonesach (Mick Jagger zresztą strasznie "tego czegoś" Beatlesom zazdrościł). To zdecydowanie nie miałoby miejsca z Pete Bestem na pokładzie, a sami Beatle byliby z pewnością zupełnie innym zespołem.

A odnośnie udziału Epsteina czy Martina... Tutaj będzie mały SPOILER, więc kto nie chce wiedzieć, niech pominie poniższe akapity.

Muszę przyznać, że to, co się dowiedziałam o udziale Martina (lub raczej jego braku) w całej historii było dla mnie jednym z największych zaskoczeń. Tak jak już wspominałam, o podpisaniu przez Parlophone kontraktu z Beatlesami zadecydowały czynniki zupełnie niezależne od nich; natomiast, upraszczając, kwestia przydzielenia im akurat Martina była formą... ukarania go za romans pozamałżeński. Tak naprawdę Beatlesi trafili w ręce najlepszego możliwego producenta całkowicie bez jego wiedzy i woli. W sumie nic dziwnego, że sam zainteresowany woli utrzymywać, że Beatle wprawdzie go nie powalili na kolana, ale coś tam mu przeczucie podpowiedziało i postanowił dać im szansę.

Wg Lewisohna to nie jest prawda. To nie Martin chciał nagrywać Beatlesów i to nie on ich sobie wybrał. W pewnym momencie na etapie nagrywania podczas sesji próbnej "Love Me Do" (jeszcze z Bestem) nie było go nawet w studiu. Jeśli zaś chodzi konkretnie już o nagrywanie singla, to poza tym, że chciał Beatlesom dać "pewniaka" na zaistnienie na listach przebojów - How Do You Do It - to w sytuacji ich zdecydowanego sprzeciwu i niepolubienia ich wersji przez autora tego kawałka - praktycznie machnął na Beatlesów ręką. Tym bardziej, że był już o krok od wypełnienia kontraktu podpisanego z zespołem i miałby ich z głowy. Ostatecznie pozwolił im nagrać własny kawałek - Love Me Do - którego nawet nie lubił i w który absolutnie nie wierzył. Odbyło się to jednak raczej na zasadzie "A, skoro i tak nic z Was nie będzie, to równie dobrze możecie nagrać to", niż "Dobra, nie wierzę w to za bardzo, ale zobaczymy".

Można więc uznać, że na etapie pierwszego singla Beatlesów wsparcie Martina było w zasadzie znikome, a jeśli w jakiś sposób im jednak pomógł (pozwalając nagrać własny utwór w czasach, gdy promowano konkretne piosenki, nie artystów, i w których normalne było, że jeden kawałek gościł przez lata na listach przebojów w kolejnych wersjach) było to całkowicie niechcący. Trzeba jednak powiedzieć, że Martin bardzo szybko się zrehabilitował: uwierzywszy w potencjał kompozytorski Beatlesów, nagranie "HDYDI" zaproponował im drugi raz tylko dla formalności, a potem rozpoczął temat okładki przyszłego LP The Beatles - podczas gdy w tamtych czasach artyści, jak zaznacza Lewisohn, nie mieli absolutnie NIC do powiedzenia w tej kwestii.
Jedno jest pewne: historia The Beatles ma nogi, odnóża i odnóżki ;), a które z nich jest najważniejsze - stwierdzić niepodobna. 
 Muzyczny blog Historia The Beatles Music Blog
Polski blog o najwspanialszym zespole w historii muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz