Pewne ograniczenia w objętości blogowych postów spowodowało, że wspaniałe wprowadzenie do albumu Gilesa Martina, producenta album zamieszczam w drugim, nieostatnim poście o albumie "Let It Be" - remiks 2021. W tekście pada zdanie o George'u Martinie, który, niejako zmuszony, odszedł od swoich dawnych podopiecznych. W życiu jednak pewne rzeczy są nie do odwrócenia. Przeznaczenie, los sprawił, że za wszystkie re-edycyjne produkcje albumów The Beatles w XXI wieku odpowiada syn słynnego producenta, bezdyskusyjnie jednego z współtwórców muzyki zespołu (obaj na zdjęciu niżej)
Kiedy byłem nastolatkiem, uważałem "Ley It Be" The Beatles za najbardziej enigmatyczny album. Kiedy mój ojciec został zapytany o swój wkład w album, odpowiedział: 'Dlaczego nie napiszesz: "Producent George Martin, nadprodukcja Phil Spector". Bo oba te określenia są prawdziwe. Oba też ignorują pracę wspaniałego Glyna Johnsa, który odpowiadał za stronę techniczną większości sesji nagraniowych z tego albumu. Ponadto The Beatles zdecydowali produkować samych siebie izolując się od opinii kogoś z zewnątrz.
Nie ma wątpliwości, że w 1969 podział w The Beatles narastał. Powodowały to siły zarówno wewnątrz jak i zewnątrz zespołu, akwarium Złotej Rybki, w którym żyli zaczynał pękać. Myślę, że ich decyzja o zaprzestaniu robienia tras koncertowych i zaprzestania grania na żywo prowadziła do powstania pytania, jakim teraz zespołem powinni być. Dla nich, jako wspaniałych muzyków, musiało
być bardzo frustrującym widzieć innych artystów błyszczących na scenach - od Cream, do Hendrixa czy The Who. Projekt "Let It Be" był ich próbą odnalezienia siebie ponownie. Stworzyli swoją karierę, będąc otwarci na szeroki wachlarz wpływów, lecz teraz wpadli na pomysł powrotu do korzeni jako cztero członowy zespół koncertowy. Mówiąc wprost, chcieli teraz przeprowadzać próby i nagrywać wspaniałą muzykę w tym samym pomieszczeniu, tym razem bez żadnych gadżetów czy studyjnych sztuczek. Rezultatem takiej koncepcji było to, że mój ojciec – kluczowy wcześniej czynnik umożliwiający i zachęcający ich wszystkich poprzednich eksperymentów – był teraz na pierwszej linii ognia. Dla przykładu, kiedy mówił Johnowi, że jego gitara nie trzyma melodii, słyszał w odpowiedzi,"Nie chcemy w tym nagraniu żadnego twojego producenckiego gówna!" Granica została wyznaczona, i podobnie jak sami Beatlesi, mój ojciec również planował życie z dala od zespołu.
Nie ma wątpliwości, że w 1969 podział w The Beatles narastał. Powodowały to siły zarówno wewnątrz jak i zewnątrz zespołu, akwarium Złotej Rybki, w którym żyli zaczynał pękać. Myślę, że ich decyzja o zaprzestaniu robienia tras koncertowych i zaprzestania grania na żywo prowadziła do powstania pytania, jakim teraz zespołem powinni być. Dla nich, jako wspaniałych muzyków, musiało
być bardzo frustrującym widzieć innych artystów błyszczących na scenach - od Cream, do Hendrixa czy The Who. Projekt "Let It Be" był ich próbą odnalezienia siebie ponownie. Stworzyli swoją karierę, będąc otwarci na szeroki wachlarz wpływów, lecz teraz wpadli na pomysł powrotu do korzeni jako cztero członowy zespół koncertowy. Mówiąc wprost, chcieli teraz przeprowadzać próby i nagrywać wspaniałą muzykę w tym samym pomieszczeniu, tym razem bez żadnych gadżetów czy studyjnych sztuczek. Rezultatem takiej koncepcji było to, że mój ojciec – kluczowy wcześniej czynnik umożliwiający i zachęcający ich wszystkich poprzednich eksperymentów – był teraz na pierwszej linii ognia. Dla przykładu, kiedy mówił Johnowi, że jego gitara nie trzyma melodii, słyszał w odpowiedzi,"Nie chcemy w tym nagraniu żadnego twojego producenckiego gówna!" Granica została wyznaczona, i podobnie jak sami Beatlesi, mój ojciec również planował życie z dala od zespołu.
Po zanurzeniu się w ten okres poprzez przesłuchiwanie taśm, czułem instynktownie, że "Let It Be" wcale nie był albumem rozpadu The Beatles.
Zamiast tego brzmiał jak próba pojednania się poprzez próbę odnalezienia iskry, która nigdy wcześniej nie zawiodła, aby rozpalić ich niezrównaną muzyczną kreatywność . To tak jakby małżonkowie zdecydowali się znowu chodzić ze sobą na randki. The Beatles próbowali na nowo odkryć wspaniały byt kochającego się zespołu. Tak, oczywiście wszyscy oni dojrzeli, ale wciąż kochali bycie ze sobą w zespole. Kochali te brzmienie, które mogli wygenerować będąc ze sobą. Ta ich unikalna chemia pomiędzy nimi, którą doskonale słychać podczas ich występu na dach na Saville Row, tak cudownie nagrana na taśmach przez Glyna Johnsa w zdezelowanym pomieszczeniu poniżej. Trzy ścieżki z "Let It Be" są wzięte z tego koncertu, oprócz nagranych na żywo w studiu w piwnicy, w celu osiągnięcia celu jakim było nagranie albumu na żywo bez różnych sztuczek. To, na czym The Beatles skorzystali również, to niezwykłe umiejętności gry na klawiszach Billy'ego Prestona - muzyka, który zdaje się intuicyjnie rozumiał, co i kiedy grać. Jako ktoś, kto mógł im dorównać swoim umiejętnościom muzycznym, będąc jednocześnie wspaniałym człowiekiem, będąc z The Beatles razem w studiu, wkład Billy'ego w więź między zespołem był niezbędny.
Faktem jest, artyści czasem nic na to nie poradzą, album "Let it Be" miał być zasadniczo albumem, którym The Beatles powrócą do koncertów na żywo, co przede wszystkim stawiali na pierwszym miejscu. Ale, na wiele sposobów, były to dwa różne albumy w jednym. Połowa piosenek odzwierciedlała surową energię, która uczyniła z nich tak ekscytującą grupę we wczesnych latach 60-tych. Druga połowa wyraża piękną introspekcję przychodzącą z dojrzałością.
"The Long And Winding Road", "Let It Be", "Across The Universe" i "I Me Mine" pozostają w sztywnym kontraście z piosenkami nagranymi na żywo w studiu czy na koncercie na dachu. Ponadto, kontrowersyjne wynajęcie do roli producenta Phila Spectora w celu nowej produkcji doprowadziło do bardzo odmiennego brzmienia albumu, innego niż na innych albumach The Beatles. Jego podejście, choć być może pozbawione wrażliwości aranżacyjnej, stworzyło własne ponadczasowe brzmienie, które trzeba było uszanować w nowym miksie.
Podróż w głąb, poprzez "Let It Be" była niezwykle fascynująca. Album oferuje i dostarcza tak wiele: od dreszczyku emocji płynących ze słuchania tych piosenek nagranych na żywo po urodę oraz piękno jednych z najlepszych utworów, jakie kiedykolwiek napisano. Fakt, że tak wiele muzyki napisano i udokumentowano w projekcie, który w końcu był zaledwie jednym miesiącem w życiu The Beatles, sprawia, że jest on jeszcze bardziej zniewalający. Ale najważniejszą rzeczą ze wszystkich jest muzyka. Będzie ona trwać poza wszelkimi spekulacjami na temat tego, co mogło się dziać podczas nagrywania. Muzyka ta obejmie całe pokolenia jeszcze przez wiele lat.
Giles Martin
Bardzo mądre i rozsądne spojrzenie Martina na sesje. Więc może faktycznie Beatlesi wcale nie myśleli o rozpadzie, ale o graniu - wreszcie - na żywo. Blog znakomity, piszę to milionowy raz. Wysyłam Autorze maila z kilkoma pytaniami i prośba o odpowiedź. Zbigniew, Malbork (ten od AC/DC)
OdpowiedzUsuń