FILMY: LET IT BE




reżyseria: Michael Lindsay-Hogg
producent: Neil Aspinall
wytwórnia: Apple Films, ABCO Industries
długość: 80 minut
premiera: 13 i 20 maja 1970 (USA, UK)
obsada: The Beatles , Billy Preston

 PAUL: Pamiętam, że kiedyś, podczas spotkania dotyczącego "Let It Be", John powiedział: "Ach, rozumiem, chodzi mu o pracę". Ja na to: "Przypuszczam, że tak. Uważam, że powinniśmy pracować. To byłoby dobre". Wszyscy byli zadowoleni, że mieli lato dla siebie i czułem, że powinniśmy wreszcie coś zrobić. Z czasem namówiłem ich na "Let It Be". Potem nastąpiły straszne kłótnie i tym sposobem sfilmowano rozpad The Beatles zamiast tego, o co nam chodziło. To była zapewne lepsza historia - smutna, ale tak bywa.



JOHN: Może to wina kamer przy "Let It Be", że musieliśmy stworzyć coś sztucznego. Podobnie było przy kręceniu "Magical Mystery Tour", ale tam udało nam się wyłowić z tego trochę magii.
  Gdy zaczęliśmy kręcić "Let It Be" nie mogliśmy już dłużej udawać. Czuliśmy się nieswojo, bo potrafiliśmy już siebie nawzajem przejrzeć. Do tej pory wszyscy szczerze wierzyliśmy w to co robimy,  w to co wydawaliśmy i wszystko musiało być na poziomie. I nagle przestaliśmy już wierzyć. Dotarliśmy do punktu, w którym przestaliśmy tworzyć magię.
GEORGE MARTIN: Paul starał się wszystko trzymać razem, rządzić ludźmi, bo jest w tym dobry, ale to nie podobało się Johnowi i George'owi.

MICHAEL LINDSAY-HOGG (twórca promocyjnych klipów zespołu do piosenek "Hey Jude" i "Revolution" został poproszony do - jak mu powiedzieli Beatlesi, czyli Paul, do "Stworzenia luźnego obrazu w stylistyce 'Cinéma-vérité, popularnego w latach 60-tych francuskiego kina dokumentalnego): Nie czuli się dobrze gdy ich filmowaliśmy. Pamiętajmy, że oni sami byli całkowicie niewrażliwi na całą mitologię związaną z The Beatles. No i nie pomagała obecność intruzów. To była nie tylko Yoko, to była także Linda Eastman..
Robienie tego filmu było bardzo bolesnym i frustrującym doświadczeniem. Nie chodzi o to, że nie lubię Beatlesów. Lubię ich!  Po prostu, gdy robiliśmy film, każdego dnia któregoś z nich chciało się znienawidzić.



GEORGE: Kręcili nas, kiedy się kłóciliśmy. Nigdy nie doszło do czegoś więcej, ale myślałem sobie wtedy: "Po co to wszystko? Jestem w stanie radzić sobie na własną rękę i być szczęśliwym więc odpuszczam. Odchodzę".  Wszyscy z nas przez to przeszli. Ringo odszedł kiedyś, wiem, że John także miał dosyć...
   Jak wiadomo, nigdy nie mieliśmy zbyt wiele prywatności, a teraz jeszcze filmowali nasze próby. Któregoś dnia pokłóciłem się z Paulem. To jest w filmie. Widać jak on mówi: "Nie graj tego", a ja: 'Zagram wszystko, co sobie życzysz, albo - jeśli nie chcesz - w ogóle nie będę grał. Powiedz, co wolisz, a tak będzie".
I jeszcze raz reżyser filmu, Lindsay-Hogg (na zdjęciu obok z Johnem Lennonem) po latach: Kiedy pierwszy raz wydawaliśmy "Let It Be" musiałem wyciąć sporo fragmentów, które mi się podobały i które chciałem zostawić. Gdy wydawaliśmy film na DVD zostawiliśmy tam rzeczy, które trzeba było wyciąć. Więc dla mnie to wciąż film niekompletny...
Pierwszą rzeczą , jaką nakręciliśmy, była ostatnia scena, którą widać na ekranie: usunięcie perkusji ze starym znakiem "The Beatles" i wstawienie w to miejsce gołego fortepianu. Dla tych, którzy lubią symbole, to jest właśnie to, choć  ja bym się przy tym nie upierał. W każdym razie obrazuje to koniec czegoś  i początek czegoś innego - a to właśnie chciałem uchwycić.
  Nie chciałem robić czystego filmu dokumentalnego.  Uważałem, że jeśli pokażemy Beatlesów w czasie pracy, to będzie można się wiele o nich nauczyć. Ale chciałem zrobić jakieś zakończenie...


PAUL: W Sumie to tam okazało się, na czym polega rozpad zespołu. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, a to się akurat wtedy działo.
GEORGE MARTIN:  W końcu zrobiono oczywiście dokument - ze wszystkimi zgrzytami - dotyczący powstania płyty "Let It Be". Razem z Glynem Johnsem  więc złożyliśmy muzykę i to był prawdziwy album, o jaki im chodziło. Jednak długo leżał odłogiem, bo nikomu nie podobał się film dokumentalny z tyloma błędami. Oni byli przyzwyczajeni do wypolerowanych nagrań i uważam, że dlatego te nagrania się nie ukazały.

Panuje dzisiaj przekonanie, że nowa wersja filmu Petera Jacksona, którego premiera już niedługo, bo we wrześniu bieżącego roku (2020) pokaże zespół w innej odsłonie niż ta oryginalna, bardzo zjechana przez krytyków, choć w sumie przyjęta przez fanów neutralnie. Film będzie nosił tytuł, "The Beatles: Get Back" i będzie to kolejny powrót mody na The Beatles, która, mimo, że przecież wcale nie minęła, odżywała ostatnio przy okazji reedycji albumów z okazji 50-lecia ich premier. Czekamy więc na film twórcy wspaniałych filmów o Władcy Pierścieni i Hobbitach.
Film oryginalny z 1970 roku składa się niejako z dwóch części. Pierwsza to zapis pracy zespołu w "chłodnych" studiach Twickenham, druga to koncert na dachu, o którym przeczytać możecie tutaj. Ogólnie uważa się go za kolejną porażkę zespołu, choć jak wspomniałem wyżej, obraz fani przyjęli co najmniej neutralnie. Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić i pogodzić z myślą, że The Beatles już nie ma, więc oglądano film z pewnym zaciekawieniem, ciekawością, sentymentem, nie zdając sobie wtedy sprawy, że zespół przecież nagrał po sekwencjach ukazanych na filmie jeszcze jeden album, "Abbey Road".
Za niespójny, z niechlujnym montażem, mało ciekawy, jednak mit i legenda zespołu doskonale go broni. Muzyka z filmu zdobyła Oskara i Grammy. W filmie zawarto niestety fragmenty, w których krytycy wyśmiali poziom intelektualny niektórych dialogów ("za dużo terkoczącego McCartney'a, który jakby nie zauważał, że pozostała trójka go nie słucha", "miałkie, jałowe dyskusje o niczym") między Beatlesami jak np ten:
JOHN: Bognor Regis to tartan pokrywający Yorkshire. Rutland  to najmniejsze hrabstwo. Scarborough to uczelniany szalik, a jednak łaska nie zna końca, królowa Saba miała fałszywy biust.
RINGO: Nie wiedziałem o tym.
JOHN: Nie?? Nie było cię tam wtedy. Kleopatra była a fabrykantką dywanów.
RINGO: Nie wiedziałem o tym
JOHN: A John Lennon?
RINGO: ... był patriotą.
JOHN: Nie wiedziałem o tym
 "Morning Star" ocenił film krótko: Dla tych, którzy oczekiwali, że film rzuci trochę światła na rozwój fenomenu The Beatles, jet on rozczarowująco jałowy". "Sunday Times": Tylko przypadkiem można się coś dowiedzieć o ich prawdziwych charakterach - przez to, że muzyka wydaje się obecnie jedyną siłą trzymającą ich razem, przez to, jak Paul nieustannie terkocze, nawet wtedy, gdy zdaje się, że nikt go nie słucha. "Evening Standard": Yoko przemyka się niczym somnambuliczna Lady Macbeth. Bezcelowo poruszająca się kamera pokazuje pozostałych w nieartykułowanych pogawędkach, zupełnie jak większość z nas, gdy świadomie kręcimy się bez celu w czasie robienia amatorskich filmików, które są nudne i wcale nie zabawne.
JOHN: Robienie filmu "Let It Be" było piekielne. Kiedy film się ukazał, wielu ludzi skarżyło się, że Yoko wygląda w nim żałośnie. Ale nawet największy entuzjasta The Beatles nie mógłby znieść tych sześciu tygodni niedoli. To była najbardziej nieszczęsna sesja na ziemi.
Pierwszy pokaz filmu, którego tytuł z "Get Back" na "Let It Be"  zmienił Allen Klein  odbył się 20 lipca 1969 tylko dla członków zespołu i ich bliskich. W tym samym dniu Beatlesi dowiedzieli się, że firma ATV kupiła większość akcji spółek zespołu (odsyłam do postów z Historii). Film, który obejrzeli wszyscy czterej Beatlesi (z żonami, George z rodzicami) trwał 100 minut. Wszyscy prócz Lennona uznali, że film nadaje się do wydania. Wtedy Klein zasugerował zmianę tytułu i nikt nie oponował. Wieczorem, w czasie kolacji Klein poinformował wszystkich, że za zgodą Lennona zaprosił Phila Spectora by popracował na muzyką. Co do tej informacji istnieją różne opinie. O fakcie, że Spector będzie pracował na taśmach z Twickenham np. Paul McCartney miał dowiedzieć się, gdy Amerykanin już działał. Według Kleina wszyscy, a zwłaszcza George Harrison odebrali tą wiadomość bardzo entuzjastycznie.
   
Bezdyskusyjnie najbardziej efektowną częścią filmu (z pewnością także i tego z 2020) jest ostatni wspólny występ zespołu na dachu. Opis tego wydarzenia znajdziecie na blogu, ale poświęcę mu jeszcze teraz trochę miejsca, gdyż tzw. 'Apple Roof Concert' to esencja omawianego teraz filmu.  Za wspaniałym źródłem, jakim jest biografia Johna Lennona pióra Tima Riley'a (z nieznacznymi moimi skrótami i modyfikacjami).
 Po południu 30 stycznia czterej Beatlesi wspięli się na dach budynku swojej wytwórni przy Saville Row3, aby wypróbować sprzęt zainstalowany tam wcześniej przez, kogóż by innego, Mala Evansa i Neila Aspinalla, starcyh, dawnych "roadie" zespołu, choć teraz piastujących już dużo poważniejsze funkcje w Apple. Michael Lindsay-Hogg ustawił na dachu cztery kamery, piątą w recepcji budynku, kolejna miała krążyć po ulicy i uchwycić reakcje widzów. W piwnicy budynku Glen Johns (nie Martin) obsługiwał konsoletę, do której spływał sygnał audio, rejestrowany cztery piętra wyżej.  Nietypowa lokalizacja (a przecież rozważano pustynię na Saharze, Royal Albert Hall) okazała się inspiracją, kiedy niezdecydowani i nieufni Beatlesi byli bliski odwołania koncertu. Przeważyły słowa Johna, który powiedział: "Chrzanić to, gramy!" I zagrali, a koncert miał w sobie coś pikantnie dwuznacznego: powrotu do korzeni, a jednocześnie serdecznego pożegnania. Wszystko, jak za dawnych czasów w atmosferze hecy i zabawy z tym, że nikt nie przewidział niespecjalnie sprzyjającej pogody: złego, styczniowego wiatru, rzadkiego nawet w Londynie na tą porę roku. Paul miał na sobie czarną marynarkę i białą koszulę, najbardziej elegancki. John założył na siebie futro Yoko (obecnej na dachu), Ringo tandetny płaszcz przeciwdeszczowy, George w trampkach i płaszczu podbitym futerkiem. 
   Kiedy zaczęli grać "Get Back", konserwatywna dzielnica londyńskich krawców  zadarła głowy, szukając źródła dźwięku. Najpierw powoli, a potem błyskawicznie zespół popłynął na fali zbawiennego braterstwa, zupełnie jakby zmagania z zimnem wzmocniły w nich wolę przełamania męczącego niezdecydowania, które prześladowały ich przez cały miesiąc. Początkowo trochę im nie idzie, nie mogą znaleźć odpowiedniej równowagi, ale przy drugim podejściu utrafiają w akcenty i piosenka nabiera mocy, a McCartney podkręca tempo radosnymi okrzykami, dając z siebie wszystko. Jeżeli mieli wcześniej wątpliwości, jak ich niepodrobiony w studiu wypadnie w zestawieniu z Dylanem czy The Band, występ na dachu, szybko zaowocował czymś więcej, niż zarejestrowały wcześniej kamery Lindsay-Hogga.  "I've Got A Feeling" rozpoczyna się skromnie: od dźwięcznej solówki gitarowej, która w pierwszej zwrotce podąża zwodniczo blisko za duetem Lennon-McCartney, aby w końcu przejść w łagodny kołyszący rytm. Punkt kulminacyjny następuje w chwili, gdy Paul zaczyna zawodzić, jakby chciał zakrzyczeć paradokdalne przesłanie piosenki: "All I've been looking for somebody who looked like you". Wtedy  przy wsparciu Ringa rozwija się szorstka linia gitarowa, a rytm powraca do postaci znanej z początkowej sekwencji. Odrębne części piosenki (ten sam manewr co zastosowany wcześniej przy "We Can Work It Out" czy "A Day in the Life") okrążają się niczym  koty, dwie połówki jednej całości. Wykonanie to jest niemal całkowicie zdominowane przez oszczędną ironię: przypomina gobelin utkany z tematów i kompozytorskich formuł Lennona i McCartney'a. opisujących rozpad ich partnerstwa. Po ostatniej zwrotce, gdzie nieobecne spojrzenie Johna służy za dyszkant do optymizmu Paula, zespół zwija piosenkę w ostatni dyndający znak zapytania.

W jednej ze scen filmu Paul rozmawia w przerwie z reżyserem o komponowaniu "One After 909" - piosenki, którą nigdy z Johnem nie ukończyli. Słowa okazały się zbyt ckliwe, wyjaśnia. Ale na dachu śpiewają  ją z takim zaangażowaniem, jakby to był zapomniany skarb, spełnienie tłumionego marzenia; w wykonaniu słychać  powiew dawnej maestrii zespołu, który znowu maszeruje równym, pewnym krokiem. Mogą sobie pozwolić na wszystko, nawet na postój i zgłębienie tej nieco młodzieńczej śpiewki, przełomowego utworu z czasów dzieciństwa, aby wyrazić  za jego pomocą uczucie bardziej  wielowymiarowe od prostej nostalgii. Piosenka przekuwa prostotę w pożegnanie, symbol tryumfów przeszłości, który im się błyskawicznie wymyka. Wykonana przez dorosłych Beatlesów brzmi tak, jakby  spełniły się wszystkie ich  największe pragnienia:  między nimi, ich słuchaczami i kompozytorską muzą Lennon i McCartney rozpościerają  wokalne harmonie niczym  furkoczący na wietrze  transparent: gdyby  ktoś nie znał ich przeszłości, mógłby pomyśleć, że są braćmi, duchowymi bliźniakami prącymi razem bez wahania  prosto w wichurę. To wykonanie "Pne After 909" w praktycznie niezmienionej postaci przeniesiono z dachu na płytę.



   Drugie podejście do "I've Got A Feeling", zawierające jeszcze więcej harmonii w wykonaniu Lennona i bardziej ryzykowną partię gitarową Harrisona, zmusza nas do postawienie kilku podstawowych pytań. Jak to możliwe, że kiepskie próby zrodziły taką magię? Jak to się stało, że po trzech tygodniach klinczu i obojętności nagle zagrali z taką pewnością siebie i prostotą? Po "Don't Let Me Down" Lennona wzajemne oczekiwania niespodziewanie zastępuje zrelaksowana, bluesowa ambicja: zespół odradza się  z każdą kolejną frazą; rozkładają akcenty, nie wiedząc dokąd ich to zaprowadzi, a wszystko ze swobodą, dzięki której każda podkreślana nuta popycha piosenkę do przodu. Kiedy w drugiej zwrotce "Don't Let Me Down" Lennon myli tekst i wtrąca jakieś głupstwa, śmiech pozostałych przywraca brzmieniu ciepło.





 Jak napisałem wcześniej, koncert na dachu Apple to najważniejsza część  filmu, a utwory wtedy tam wykonane stanowią esencję materiału z albumu "Let it Be".  Jednak ścieżka muzyczna filmu czyli tzw. soundtrack to zdecydowanie więcej muzyki. Na filmie słyszymy kolejno (w nawiasach autorzy):
"Paul's Piano Intro" - oparte na "Adagio for Strings" (Samuel Barber) - na albumie "Let It Be... Naked" wydane jako "Paul's Piano Piece"
"Don't Let Me Down"
"Maxwell's Silver Hammer"
"Two of Us"
"I've Got a Feeling"
"Oh! Darling"
"Just Fun"
"One After 909"
"Jazz Piano Song" (McCartney/Starkey)
"Across the Universe"
"Dig a Pony"
"Suzy Parker" (Lennon/McCartney/Harrison/Starkey)
"I Me Mine" (Harrison)
"For You Blue" (Harrison) "Bésame mucho" (Consuelo Velázquez/Sunny Skylar)
"Octopus's Garden" (Starkey)
"You've Really Got a Hold on Me" (Smokey Robinson)
"The Long and Winding Road"
   Składanka:
"Rip It Up" (Robert Blackwell/John Marascalco)
"Shake Rattle and Roll" (Jesse Stone - jako Charles E. Calhoun)


   Składanka:
"Kansas City" (Jerry Leiber/Mike Stoller)
"Miss Ann" (Richard Penniman/Enotris Johnson)
"Lawdy Miss Clawdy" (Lloyd Price)
"Dig It"
"Let It Be"
"Get Back"

Film "Let It Be", który świat ujrzał po rozpadzie zespołu  po raz pierwszy 13 maja 1970 w całej Ameryce (tydzień później w Londynie i Liverpoolu) ukazywał ponure nastroje w zespole, dominację Paula, wycofanie się pozostałej trójki (żaden z Beatlesów nie uczestniczył w żadnej premierze, ale np. pojawiły się na niej Cynthia Lennon, Jane Asher, Richard Lester i Mary Hopkin). Inaczej to pamięta Glyn Johns, i prawdopodobnie, a nawet po wstępnych wypowiedziach Paula i Ringo, którzy mieli okazję obejrzeć wstępne wersje filmu Jacksona, obraz zbliżony do jego wypowiedzi zobaczymy w najnowszej wersji filmu.
                                
 GLYN JOHNS: Było wiele niesamowitych rzeczy, ich humor olśniewał mnie tak jak ich muzyka i przez sześć tygodni nie przestawałem się śmiać.Wystarczyło, że John Lennon pojawił się i już odlatywałem. Panował fantastyczny nastrój, to przede wszystkim, w tym samym czasie kiedy wszędzie opisywano ich problemy z narkotykami i tak dalej, a oni po prostu mieli wtedy ze sobą fantastyczny czas, czego niestety nie pokazano w filmie. 



        Historia  The Beatles
HISTORY of  THE  BEATLES

LET IT BE - Ostatni album (2)





Pierwszy album zespołu wyprodukowany bez udziału George'a Martina (jak i Paula) bardzo go rozsierdził. PAUL, gdy już wychynął wreszcie ze swojej kryjówki koło Mull Of Kintyre by posłuchać tego co stworzył Spector, rozwścieczony napisał do Allena Kleina list. Zwraca się w nim w sarkastyczny formalny sposób, po czym nie zostawia suchej nitki na aranżacjach Spectora: W przyszłości nikt nie będzie miał prawa bez mojej zgody niczego dodawać ani wycinać [...] w moich piosenkach. Następnie przedstawia  szczegółowe zalecenia, w jaki sposób Klein  ma naprawić przekombinowany produkt. McCartney stwierdza, że początkowo sam miał zamiar zorkiestrować utwór ["Let It Be", "The Long and Winding Road"], ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Jeśli chodzi o nowe wersje Spectora, to jego zalecenia to: zmniejszenie głośności instrumentów smyczkowych, rogów, partii wokalnych i wszystkich dodatkowych dźwięków, podciągnięcie głównego wokalu oraz instrumentów Beatlesów, usunięcie harfy i ponowne dodanie finałowego akcentu fortepianowego. List kończy się bezpardonowo: Nigdy więcej nie rób czegoś takiego!

PAUL: Allen Klein zdecydował, zapewne po konsultacjach z resztą, ale na pewno nie ze mną, by piosenki z "Let It Be" zostały na nowo wyprodukowane przez Phila Spectora. W tym przypadku mieliśmy "nadproducenta", zamiast zwykłego producenta. On dodał różne rzeczy, takie tło, którego ja bym nie dołożył. Na przykład śpiewające panie w "The Long and Winding Road". Nie mówię, że przez coś takiego wyszła najgorsza płyta w naszym dorobku, ale błędem było dokładanie do nagrań jakichś rzeczy nagranych przez innych ludzi, skoro jeden z nas o tym nie wiedział. Nie jestem pewien, czy pozostali wiedzieli. Uznali, "No skończ to wreszcie. Rób co chcesz". Wszyscy mieliśmy tego dosyć.

PHIL SPECTOR: Nie zapominajmy, że Paul dostał za niego Grammy. Wszedł na scenę, aby odebrać Grammy za album, którego nie chciał wydać i który, rzekomo pogrążył go artystycznie... To za co odebrał Grammy? To jakiś bezsens.


PAUL: Chodziło mi o to, by "Let It Be" było nagą płytą, którą zmiksował Glyn Johns. Bez nakładek, bez orkiestry, bez niczego. Bardzo, bardzo proste. To był zespół brzmiący bardzo na żywo w pokoju czy na dachu i bardzo mi się to podobało. Może trudno to było przełknąć. Może to nie było takie komercyjne, ale wówczas zaczynało się dziać naprawdę niedobrze.
DEREK TAYLOR [na zdjęciu]: Poznałem Phila , kiedy pojawił się w okresie "Let It Be". Uważałem, że jest zdrowo kopnięty, ale lubiłem go. Był wariatem w moim typie. Nie chciałbym z nim jechać na wakacje, ponieważ był za bardzo "odlotowy", nawet dla mnie... Czułem jednak, że mogę się z nim dogadać.

RINGO: Lubiliśmy mówić o nim, że jest ekscentrykiem. Był naprawdę dziwny, ale był dobrym facetem. Jeśli chodzi o muzykę, to wiedział, co robi. 
JOHN: Naprawdę zna się na pracy przy konsolecie. Po prostu na niej gra. Może zrobić w ciągu paru sekund dosłownie każdy dźwięk jaki sobie zażyczysz... Z reguły problem polega na tym, że osoba  po przeciwnej stronie konsolety interpretuje po swojemu. Phil mógł być po każdej stronie. On jest jak ktoś z zespołu a nie z wytwórni płytowej. Lubi mniej więcej te same świństwa rockowe co ja... Zawsze chciał pracować z The Beatles,a dostał wyjątkowo gówniany zestaw źle nagranego gówna o kiepskim feelingu i zrobił z niego coś. Spisał się świetnie. 

Zostając przy Philu Spectorze, dodam, że producent całkowicie zniszczył swoją legendę. Aktualnie, w 2020 roku, kiedy piszę te słowa, odsiaduje on wyrok dożywocia za zamordowanie swojej przyjaciółki. 
  Z ostatnim albumem The Beatles wiąże się ważny dzień w historii zespołu. To dzień 1 kwietnia 1970. Pomijając fakt niezwykłej sesji nagraniowej w tym dniu, o czym za chwilę, to tego dnia odnotujmy ostatnią sesję nagraniową z muzyką The Beatles, w której uczestniczył członek zespołu. Był nim Ringo Starr, który został poproszony przez Spectora o dogranie swojej partii bębnów przy dwóch nagraniach, akurat i Lennona ("Acr9ss The Universe") i McCartney'a ("The Long and Winding Road"), do których zaproszona przez Spectora orkiestra rejestrowała własne podkłady. Prócz orkiestry Spector zaprosił chór żeński, który tak bardzo ze swoją partią zalazł za skórę Paulowi. Na zdjęciu Ringo w czasie historycznej sesji, w której jako jedyny z Beatlesów na sesji, wobec szaleństwa Spectora wobec wszystkich muzyków w studiu, musiał go lekko strofować i prosić o uspokojenie się. Czytaj także opisy piosenek z tej sesji.

GLYN JOHNS: Nie mogę się zmusić do słuchania albumu w wersji Spectora. Wysłuchałem kilka taktów i uważam, że to kawał śmieci. Oczywiście jestem stronniczy, bo nie wykorzystali mojej wersji, ale tak naprawdę, to nie miałem nic przeciwko temu, jak potoczyły się dalej sprawy. John po rozpadzie zespołu zaniósł taśmy Spectorowi nie mówiąc o tym nikomu, co było przecież trochę dziwne. Oni nie mieli o tym ruchu Johna żadnego pojęcia. Myślę, że Spector wykonał paskudną robotę. [na zdjęciu obok Glyn z Paulem i Ringo]

GEORGE MARTIN:  Było dla wszystkich jasne, że ten album nie będzie taki sam jak te wcześniejsze The Beatles. Miał być taki prosty, szczery, bez dogrywek, edycji, prawie jak nagrany na "żywo". prawie po "amatorsku". Taki miał być. Kiedy usłyszałem finalną wersję byłem wstrząśnięty. Było to brzmienie tak bardzo nie charakterystyczne dla czystych dźwięków, brzmień, które dotychczas nagrywali The Beatles. W owym czasie Spector blisko się zakumplował z Johnem. Byłem tym wszystkim bardzo zdziwiony, bo wiedziałem, że Paul nigdy na coś takiego by się nie zgodził. Skontaktowałem się z nim i powiedział mi, że nikt nie był tym [albumem] bardziej zaskoczony od niego...
     Nie podobała mi się wersja Spectora. Zawsze go podziwiałem. Uważałem jego płyty za fantastyczne i on naprawdę stworzył niesamowite brzmienia Jednak z "Let It Be" zrobił to wszystko (i to nie za dobrze), na co nam nie pozwolono. Byłem za to na niego zły, bo to było moim zdaniem w złym guście. Uważałem, że jest to zaniżanie klasy The Beatles. To brzmiało jak album innego wykonawcy. 

 
 Ciekawa jest opinia Michaela Torgoffa, amerykańskiego dziennikarza, producenta, pisarza i reżysera, autora książek o The Beatles: Ponad dziesięć lat później nie zostało nadal rozstrzygnięte, czy Spector faktycznie pomógł jakoś  Beatlesom, kopiując na płytę pierwotnie wyprodukowane przez George' a Martina ścieżki do "Get Back" (czy zaszkodził). Czego brakowało oryginałom pod względem studyjnego doszlifowania, zostało więcej niż zrekompensowane szczerością  wypowiedzi i naturalnym ciepłem. Ukryte wśród nadprodukcji Spectora innych piosenek i w ostrym rock and rollowym traktowaniu innych, pozostają prawdziwymi klejnotami.
 Pierwotną okładką albumu z muzyką z sesji styczniowych "Get Back/Let It Be", mającą być oficjalnie wydaną przez Apple miało być zdjęcie Angusa McBeana. Album miał nazywać się "Get Back", tak samo jak wydany nielegalnie bootleg z miksami Johnsa. Zdjęcie Angusa przedstawiało Beatlesów w pozie z pierwszego ich album, "Please, Please Me". Czwórka muzyków  spoglądała w dół przez balustradę  wewnętrznej klatki schodowej w siedzibie EMI przy 20 Manchester Square w Londynie. Tak jak w 1962. Zrezygnowano z takiej okładki z dwóch powodów. Po pierwsze: zdjęcie nie pochodziło z sesji styczniowych w Twickenham i Apple, a więc także z filmu, który przecież niedługo miał mieć premierę. Po drugie:  w Stanach amerykańscy fani kupowali w pierwszym okresie kariery zespołu całkiem inne albumy, niż te, które wydawali Beatlesi w Anglii i UK.
Nie znali więc brytyjskiej okładki ich pierwszego albumu i nie zrozumieli by kontekstu łączącego oba zdjęcia, zespół w tej samej pozie i w tym samym miejscu w 1962 i 1970. Ostatecznie zdjęcie Angusa zostało wykorzystane. Zdobiło okładki dwóch składanek, tzw Red i Blue Albumów: "The Beatles 1962-1966" i "The Beatles 1967-1970". Na okładkę "Let it Be" trafiły cztery zdjęcia każdego z Beatlesów autorstwa Ethana Russella, wykonane podczas sesji w Twickenham w styczniu 1969. Odpowiedni przycięte i połączone pojawiło się także na okładce dwa miesiące wcześniej wydanego singla "Let It Be", jak również na okładce 194-stronicowekj książeczki ze zdjęciami i tekstami piosenek, która towarzyszyła albumowi wydawanemu w zestawie w Wielkiej Brytanii jak i w innych krajach.  Po raz kolejny uznano nazwę zespołu na okładce za niepotrzebną, pozostawiono tylko proste słowa "LET IT BE" nad kolorowymi zdjęciami członków Fab Four.


  W pierwotnej wersji albumowi - 8 maja 1970 - towarzyszył tak zwany booklet (drukowana książeczka, prospekt) ze zdjęciami i dialogami wykorzystanymi w filmie. Fotografie autorstwa Ethana Russella, tekst autorstwa Jonathana Cotta i Davida Daltona (byłego chłopca Lindy McCartney)
Sam album, po rezygnacji ze sprzedaży w wersji pudełkowej  - w normalnym już wydaniu, z numerem katalogowym PXS1, choć numer ten nigdzie nie pojawia się na opakowaniu - powtórnie ukazał się 6 listopada 1970.  Amerykanie odnotowali zaś, że w historii fonografii Stanów Zjednoczonych "Let It Be" była  płytą sprzedaną w rekordowym nakładzie: jeszcze w maju 1970 zamówiono aż 3 7000 000 kopii albumu - osiągając finalnie nakład pięciokrotnie wyższy. Paula miało to wprawić we wściekłość, Lennona i resztę zachwyciło. Apple osiągnęło ze sprzedaży płyty dochód przekraczający 28 000 000 dolarów!
 JOHN: Uważałem, że dobrze byłoby to wydać - tę gównianą wersję - bo to by wreszcie rozbiło The Beatles. To my bez spodni, więc może skoczymy tą zabawę. Tak się jednak nie stało. Skończyło się na pośpiesznym nagrywaniu albumu "Abbey Road" i wydaniu czegoś w miarę wypolerowanego, by mit mógł przetrwać.


W następnych dwóch postach nadal wracam do "Let It Be" - filmu oraz albumu zespołu "Let It Be ...Naked".  Przygotowując niniejsze teksty słuchałem wersji albumu z 1970 i 2003. I muszę stwierdzić, że krytykowana przez Paula wersja Spectora podoba mi się nie mniej niż ta "oryginalna - naga", wyprodukowana i co ważne, zatwierdzona przez McCartneey'a. Wydaje mi się, że gdyby jakikolwiek producent "złożył" album w 1970 roku byłoby to rzecz doskonała, choć przeważają opinię, że album ten jest najgorszym w dorobku zespołu, z czym trudno mi się zgodzić. Z prostego faktu: The Beatles to dla mnie mit, wciąż żywa legenda i każde ich dzieło - tak, tak, dzieło! - uważam, za niezbędne w ich dyskografii, choć oczywiście są w niej utwory, których słucham chętniej niż inne. "Let It Be" stał się w 1970 roku pod względem materiału muzycznego, bo on jest zawsze najważniejszy, takim albumem jakim musiał być. Muzycy zespołu, co prawda - może z wyjątkiem George'a i z oczywistych względów także Ringo - nie chomikowali swoich najlepszych utworów na "później", na solową karierę. Można byłoby tak pomyśleć, gdyby nie powstał "Abbey Road" pół roku później niż sesje albumu "Let It Be".

No dobrze, zamykając temat jeszcze kilka moich spostrzeżeń na jego temat i jego wyjątkowości - a jakże - (czytelnicy mojego bloga z pewnością zauważyli, że moje opisy piosenek, albumów, to zbiór po prostu informacji na ich temat, które budują wiedzę o opisywanym wydawnictwie, bez zbytniego roztrząsanie przeze mnie na temat jego geniuszu - każde dziełko Beatlesów to dla mnie z pewnością "dotyk Boga", zarezerwowany przez niego tylko dla całej czwórki i czasami ingerujący w solowe poczynania ex-Fabsów. "Let It Be" to ostatni album zespołu i od dawna tak skonstruowany, że zespół wrócił na nim do nie swoich kompozycji, czego nie robił od albumu "Help!" w 1965. Mam na myśli tutaj oczywiście "Maggie Mae", stary, "ludowo-portowy", tradycyjny liverpoolski song. Na awersji albumu z 2003 znajdziemy już tylko i wyłącznie muzykę autorstwa Johna, Paula i George'a. To także album, w którym po raz pierwszy w historii zespołu Ringo Starr nie ma nim "swojej" piosenki, czy to napisanej dla niego kompozycji Lennona i McCartney'a, własnej czy też przez siebie wybranej. By zaspokoić ego Starra, muzyk ten został dopisany do pozostałej trójki do utworu (ciężko nazwać go piosenką, choć bliżej mu do takiej definicji niż np. "Revolution No 9") "Dig It".  Album ten jest wyjątkowy jeszcze z innych powodów.
Na zakończenie swojej kariery muzycy wzięli na "tapetę"  swoją starą kompozycję, jeszcze z czasów pre-The Beatles, szczenięcą "One After 909", napisaną głównie przez Johna, z "niewielką pomocą przyjaciela Paula". Takiego zabiegu nie robili do czasów pierwszych albumów i pomijając fakt braku w styczniu 1969 własnych kompozycji w swoich szufladach, wybór tej piosenki to miły ukłon w stronę dawnych czasów, niejako powrót do nich, ale i nagranie go na pamiątkę, by był uwieczniony na winylu, a więc zyskał nieśmiertelność. Choć Beatlesi (Paul i John) tworzyli swoje piosenki łącząc luźne fragmenty swoich solowych kompozycji, jak np w "We Cen Work It Out" czy "A Day in the Life", to w utworze "I've Got A Feeling" zastosowali dla mnie magiczny manewr śpiewu swoich części jednocześnie (Paul śpiewa swój, główny motyw piosenki, John w tle wtóruje mu refleksjami na temat "minionego roku"). 
Dla mnie bomba! Wspaniałe, że możemy wykonanie tej piosenki zobaczyć także w super wersji live na dachu Apple Records. I jeszcze ostatnia rzecz. Nikt przed Beatlesami nie wpadł na pomysł nagrania albumu, który to proces miał być filmowany na potrzeby filmu dokumentującego cały jego przebieg. Nowość jak zawsze w przypadku tego zespołu. Filmografia Fab Four to: 1. "A Hard Day's Night -  dokumentalna, czarno-biała komedia, 2. "Help!" - kolorowa, fabularyzowana, stylizowana na filmy z Jamesem Bondem, znowu komedia, 3. "Magical Mystery Tour" - nowatorski, nakręcony w full kolorze, dokumentalny, przeznaczony specjalnie tylko dla telewizji, 4. "Yellow Submarine" - rysunkowy, ale z rewolucyjną animacją i stylistyką graficzną do muzyki zespołu, będącą fabułą filmu; film co prawda bez czynnego udziału w w procesie produkcji członków zespołu, ale rzecz jasna, z "duchem Fab Four" czuwającym nad całym przedsięwzięciem, 5.  "Let It Be"- dokument, jednocześnie pierwszy tego typu soundtrack w historii showbiznesu. 
  Dołączam fotki moich egzemplarzy albumu. Kiedyś miałem na winylu "Let It Be", ale zaginął mi z kolekcją innych LP.












        Historia  The Beatles
HISTORY of  THE  BEATLES

LET IT BE - Ostatni album (1)


Ostatni wydany przez zespół album, jego swoiste epitafium. Niech tak będzie. "Let It Be".  Ostatni, bo wydany w maju 1970, 15 miesięcy od nagrywanego i zawartego na nim materiału, więc jeszcze przed nagraniem i wydaniem "Abbey Road". Każdy uważny czytelnik mego bloga, bądź znający dzieje The Beatles wie doskonale jak doszło do jego nagrania i wydania, więc tylko skrótowo. Jak wszystko w ostatnim okresie The Beatles, album "Let It Be" to pomysł Paula. Po latach John podziękuje swemu przyjacielowi, że "trzymał zespół w ryzach i zmuszał, pomimo trudności, do pracy, dzięki czemu powstało kilka wspaniałych płyt". Zapędzając swoich przyjaciół do pracy w chłodne dni stycznia 1969, do nieprzyjaznego studia w Twickenham, w otoczeniu ekipy filmowej, McCartney chciał załatwić jednocześnie kilka spraw. Najważniejszą, o czym jestem przekonany, to było znowu zebranie czwórki przyjaciół i obudzeniu w nich ducha The Beatles, by przekonać ich - i pewnie siebie - że tak naprawdę to wcale nie muszą kończyć działania w ramach zespołu, pomimo faktu, że wszyscy byli nim zmęczeni. Na przekór także konfliktom, szczególnie na tle finansowym, obudzić w nich ducha muzyków i nagrywając kolejną płytę zrobić z nimi to co wszyscy umieli najlepiej i gdzie kłótnie schodziły na dalszy plan - tworzenie i nagrywanie ich muzyki. Przy okazji, jak zawsze w przypadku tego zespołu, stworzyć coś, czego nikt inny przed nimi nie zrobił. Nakręcić dokumentalny film o tym jak powstaje muzyka w The Beatles, od małego zalążka pomysłu w umyśle któregoś z nich, do sfinalizowania  całego procesu powstawania produktu muzycznego na taśmie. Także przy okazji wypełniając zobowiązania wobec wytwórni odnośnie powstania filmu (takim końcowym zobowiązaniem wynikającym z kontraktu na cztery filmy miał być ich poprzedni rysunkowy film, "Yellow Submarine", jednakże do zespołu czyli do Paula, dochodziły słuchy, że zdaniem wytwórni ten film się  "nie liczy"). Zawsze byli też gdzieś w tle najważniejsi dla zespołu jego fani. Film pokazujący pracę zespołu nad albumem, którego zwieńczeniem miał być jego koncert na żywo gdzieś w spektakularnym miejscu na świecie, to idealny prezent dla świata, taki z górnej półki, jeśli to już ma być koniec The Beatles. Sumując, w umyśle McCartney'a zalągł pomysł, że może jednak szalona jazda z The Beatles wcale się nie skończyła i trzeba zrobić coś z chłopakami. No i była ta jazda. Zimny styczeń w Twickenham z sesjami początkowo nazywającymi się "Get Back", dzisiaj znanymi jako "Let It Be", odejście z zespołu George'a Harrisona, jego powrót pod warunkiem powrotu do własnego studia. Ponowna praca z George'm Martinem.
GEORGE MARIN:  Przyszedł do mnie [John] i powiedział: "Na tej płycie, George, nie chcemy żadnego producenckiego kiczu. To będzie uczciwy album, zgoda? Nie chcę żadnych nakładek ani sztuczek z montażem. Chcę, żebyśmy w czasie odsłuchiwania wiedzieli, co nagraliśmy". Album, w duchu regresu i odbudowy dostał roboczy tytuł "Get Back".
Finalną częścią całego przedsięwzięcia "Get Back" był - zamiast np. na pustyni, na piaskach Sahary - koncert na dachu oraz ... całkowite porzucenie nagranego materiału, uznając go za kiepski oraz, oczywiście, niesnaski, wewnętrzne konflikty w zespole. Próba miksu zrobiona przez Glyna Johna (bootlegowy album "Get Back"), odrzucona zgodnie przez wszystkich czterech Beatlesów. I ponad rok później powierzenie przez Johna całej pracy produkcyjnej - lekceważąc Martina - Amerykaninowi, twórcy tzw. "ściany dźwięku" (wall of sound) Pgilowie Spectorowi. Jak wspomniałem wyżej - 15 miesięcy dzieliło sesje nagraniowe od premiery albumu. 


JOHN: Skończyliśmy to i najlepiej zrobionym numerem było "Get Back". Robiliśmy próbę przed koncertem, którego nigdy nie skończyliśmy, ale znudziliśmy się tym i wydaliśmy to próbne nagranie. Jest tam gadanie, kombinowanie i inne rzeczy. Potem byliśmy w połowie pracy nad następną płytą, gdy wszystko zatrzymaliśmy. Zmęczyliśmy się i zrobiliśmy sobie przerwę. To będzie pojedyncza płyta, ale będzie do niej dołączona książka, opowiadająca o tym jak ta płyta powstawała. Zrobiliśmy z tego także film, więc musimy to poskładać jakoś w całość. Nakręciliśmy coś na wzór dokumentu, jak nagrywamy płytę. Mamy 68 godzin taśmy, więc musimy trochę nad tym popracować. Są tam wszystkie nasze zapaści i paranoje, a także inne rzeczy, jakie zdarzają się podczas nagrania płyty.

Wydany: wersja box: 8 maja 1970 (UK), 18 maja 1970 (USA), klasyczny LP - listopad 1070 (cały świat)
Indeks: PCS 7096
Wytwórnia: Apple
Producent: George Martin, Phil Spector
Inżynierowie: Glyn Johns, Martin Benge, Ken Scott,
Peter Brown, Phil McDonald, Jeff Jarrat
Długość: 35:10
Obsada: 
JOHN: wokal, gitary, gitara basowa, organy
PAUL:  wokal, gitary, gitara basowa, fortepian elektryczny, organy, organy Hammonda, marakasy
GEORGE: wokal, gitary, marakasy, tamburyna
RINGO:  perkusja, instrumenty perkusyjne
George Martin:  organy Hammonda
Billy Preston: organy Hammonda, elektryczny fortepian
Linda McCartney: chórki
Dodatkowi muzycy: wyszczególnienie w poszczególnych nagraniach jak i dokładne szczegóły instrumentacji Beatlesów
Szczegóły (UK): 
wejście albumu na listy : 23 maja 1970
najwyższa pozycja: 1 przez 3 tygonie od 23 maja 1970
na listach UK: 59 tygodni plus 1 tydzień (wersja na CD w 1987) i 2 tygodnie (wrzesień 2009 - wersja zremasterowana) - ogółem 62 tygodnie.
                


Zawartość:
Strona A
5. Dig It
Strona B: 
GEORGE:  Poszedłem kiedyś z Erikiem Claptonem na koncert Ray'a Charlesa w Festival Hall. Przed Ray'em na scenie był ktoś, kto kogoś mi przypominał. Kiedy Ray go zapowiedział: Billy Preston, wiedziałem Pomyślałem sobie: "Ależ to Billy".  Wyrósł na drągala,a jeszcze w 1962 roku w Hamburgu widzieliśmy go jako niewielkiego chłopaczka... To ciekawe, jak zachowują się ludzie, gdy przyprowadzi się do nich gościa, bo nikt nie chce, by wszyscy się dowiedzieli, jacy są wściekli.

DEREK TAYLOR:  Myślę, że Billy [Preston] uratował cały album i film. Dlaczego: Ponieważ spowodował wśród wszystkich Beatlesów  poprawne i zgodne zachowanie. Trudno być nieuprzejmym wobec siebie w obecności gościa. Wygłupy w stylu liverpoolskiego slangu wobec Billy'ego już nie były OK. Jego radość z bycia wśród nich przeniknęła do całej czwórki. Dzięki Bogu, że ktoś wpadł na coś takiego, bo atmosfera między nimi była bardzo zła. Potrzebnych było kilka dni z Billy'm i John Lennon już mu proponował przyłączenie się do The Beatles... W studiu Apple, gdzie wpadłem kilka razy w czasie sesji "Let It Be" widziałem jak tam było miło. Wreszcie dobrze się bawili, bo w Twickenham nie było zabawnie. Pod koniec stycznia, przez dwa lub trzy tygodnie było naprawdę miło.



RINGO:  Nie sądzę, żeby obecność Billy'ego wpłynęła jakoś na nasze zachowanie. Pracowaliśmy nad dobrym utworem, a to dla nas jest zawsze ekscytujące. On też coś dał temu utworowi ["Get Back"], więc nagle jak to bywa, gdy pracujesz nad czymś dobrym, przestaliśmy pieprzyć i wzięliśmy się za to, co potrafimy robić najlepiej.
PAUL: [żartobliwie] Już z czterema Beatlesami jest niezła zadyma, z piątką będzie totalny chaos... Billy był kapitalny - młody czarodziej. Zawsze się z nim dobrze rozumieliśmy. Pojawił się w Londynie, a my na to: "O Bill! świetnie, niech zagra w kilku numerach". Dlatego wziął udział w sesjach, bo tak naprawdę był naszym starym kumplem.
 
Trzynasty, oficjalny album zespołu, który oczywiście powędrował na szczyty brytyjskich i amerykańskich list przebojów. Także na całym świecie, ale na blogu, jak się zorientowaliście, podaję tylko te dwa kraje,ojczyznę zespołu i kraj największego muzycznego biznesu, najważniejszego dla każdego muzyka, marzącego o karierze na całym świecie. Tak jest do dzisiaj. Soundtrack do "Let It Be", czyli album tak potraktowany zdobył Oskara oraz Grammy. Gigantyczny sukces, którym Beatlesi całkowicie się już nie ekscytowali z powodu prostego faktu. The Beatles już nie istnieli. Także muzycy - prócz Johna  - niespecjalnie lubili wtedy ten album. Najmniej Paul, średnio George, podobnie jak Ringo, który po rz pierwszy na albumie zespołu nie miał tu "swojego" numeru. John musiał bronić albumu, choć oczywiście nie podobało mu się to co Spector zrobił z jego "Across The Universe". Podobnie George z "I Me Mine".
JOHN: Pozwoliliśmy zmiksować płytę Glynowi Johnsowi, bo nikt z nas nie chciał robić cokolwiek w tej sprawie. Po raz pierwszy do czasu naszej pierwszej płyty mieliśmy taką sytuację. Po prostu zostawiliśmy mu wszystko [taśmy] i powiedzieliśmy: "Masz tu to i coś z tym zrób". Gdy on się tym zajmował, nikt z nas, nikt, nawet Paul nie wchodził w to... Nawet nie dzwoniliśmy w tej sprawie do siebie. Taśmy zostały u niego a my na koniec dostaliśmy na foliach kopie tego co zrobił. No i wtedy zdzwoniliśmy się. "Eeee, hm... co o tym sądzisz?. No dobra, wypuszczamy to!" Mieliśmy, będąc lekko zniesmaczonymi, naprawdę zamiar wypuścić to w takim gównianym stanie. Nie obchodziło nas co ludzie o tym pomyślą. Pomyślałem sobie, że dobrze jest pokazać ludziom, w którym miejscu wtedy się znaleźliśmy. Proszę, oto my, teraz tacy jesteśmy. Zostawcie nas w spokoju! Glyn zrobił okropną robotę, bo nie miał pomysłu na to co z tym zrobić... Nikt z nas nie mógł tego słuchać. Dwadzieścia dziewięć godzin taśmy...



JOHN: Spector dostał całe to gówno do roboty. Jeśli ktoś chce

znać różnicę, to niech posłucha wersji pirackiej wcześniejszej wersji albumu, zanim obrobił ją Spector, a potem jego wersji  i potem się zamknąć. Taśmy z nagraniami były tak kiepskie, że nikt z nas nie chciał ich dotknąć. Leżały odłogiem przez sześć miesięcy. Przerażała nas myśl o pracy, remiksowaniu tego materiału. Spector zrobił fantastyczną robotę.
Spory udział w przyśpieszonej pracy nad wydaniem albumu i z czasem filmu miał Allen Klein. Pomagał Johnowi [i George'owi Harrisonowi] ściągnąć do Londynu Spectora, jego firma ABKCO zaangażowała się w produkcję i wydanie filmu. Głównym powodem, prócz oczywiście kilku inny6ch, które zawsze mają znaczenie przy wydaniu muzyki jak np. troska o fanów, zobowiązania kontraktowe, były ... pieniądze. W owym czasie w wyniku ruchów finansowych Kleina (nowe umowy, nowe rozmowy w sprawie kontraktów, problemy związane ze sprzedażą czy wykupem akcji z własnych firm The Beatles) wszystkie przychody zespołu z poprzednich projektów trafiały na zamrożony rynek depozytowy. Klein zabiegał więc o szybkie wydanie płyty, która przyniosłaby zysk, wg. nowych, wywalczonych przez niego stawek z wytwórniami. No i album miał promować równie szybko wypuszczony do kin film. Poza tym na rynku pojawił się piracki album "Get Back" z remiksami Johnsa, co potencjalnie mogło zmniejszyć ilość nabywców legalnego wydawnictwa. Krytycy po latach skonstatowali to krotko: The Beatles naprawdę musieli mieć niskie mniemanie o nagraniach ze stycznia 1968, skoro zdecydowali się na ich wydanie dopiero gdy w oczy musiało zajrzeć im widmo bankructwa. Może niedosłownego, bo oczywiście byli i zawsze zostaliby ludźmi majętnymi.
GEORGE MARTIN:  W końcu zrobiono oczywiście dokument - ze wszystkimi zgrzytami - dotyczący powstania płyty "Let It Be". Razem z Glynem Johnsem  więc złożyliśmy muzykę i to był prawdziwy album, o jaki im chodziło. Jednak długo leżał odłogiem, bo nikomu nie podobał się film dokumentalny z tyloma błędami. Oni byli przyzwyczajeni do wypolerowanych nagrań i uważam, że dlatego te nagrania się nie ukazały. 
 
 John, George i Ringo zgodzili się z argumentacją Kleina, że ponowne i poprawne opracowanie materiału muzycznego z sesji "Get Back" stworzyłoby im większe pole manewru w wyprowadzeniu Apple z finansowych tarapatów. W owym czasie McCartney, który wprost nienawidził Kleina zaszył się na swojej farmie w Szkocji i nie dawał oznak życia, choć wszyscy przypuszczali, że nagrywa on solowy album. Ten fakt, jego milczenie wszyscy uznali na ciche przyzwolenie. Na fali brawurowego stylistycznie majstersztyku, jakim okazał się  singiel Lennona "Instant Karma", zgrabnie łączący futuryzm artysty z potężnymi girlsbandowym pogłosem (Spector rozpoczynał karierę w showbiznesie sam śpiewając w chórkach, potem będąc menadżerem dziewczęcego bandu (oraz otwierającym piosenkę cytatem z "Some Other Guys" Ritchigo Barretta) Spector rozpoczął pracę nad dostarczonym mu materiałem muzycznym. Spełniło się jego marzenie, praca z muzyką The Beatles, choć nie tak sobie ją wymarzył. Nie miał do czynienia z muzykami w czasie rejestracji nagrań. Dwa tygodnie później JOHN wyszedł ze studia olśniony: Kiedy tego wysłuchałem nie chciało mi się wymiotować. Poczułem wielką ulgę; odkąd sześć miesięcy temu zdecydowałem, że materiał ma się ukazać, żyłem w ciągłym niepokoju. Pomyślałem sobie, że bardzo dobrze, niech ta syfiasta wersja rozwali mit The Beatles. "To my, tak wyglądamy bez gaci".

A.Klein, P. Spector, G. HarrisonGEORGE:  Uważam, że Phil Spector skontaktował się z Allenem Kleinem, szukając pracy lub kolegując się z nim, ponieważ wiedział, że jest związany z The Beatles.Myślę, że Klein podsunął nam pomysł, byśmy poprosili Spectora by posłuchał taśm z "Let It Be"... Spector robił takie płyty  jak lubię - takie ściany dźwięku. Byłem jego fanem i spędziliśmy razem  trochę czasu, gdy na początku lat 60-tych był Londynie. Byłem bardzo za tym, by go zaangażować. Ponadto on miał za sobą kiepski okres i bardzo chciał wrócić do muzyki. Uważałem, że powinniśmy pomóc mu stanąć na nogi... 
Cytowano wypowiedzi Paula, że nie chciał, by w pracę nad płytą angażował się Phil Spector i nie podobało mu się, że nakładał orkiestrę w "The Long And Winding Road". Ja natomiast uważałem, że to był bardzo dobry pomysł.
W razie powodzenia z wydaniem albumu (razem z filmem) były to kolejny sukces biznesowy Kleina, a warto przypomnieć, że menadżer w tym samym czasie wywalczył dla zespołu tantiemy z EMI i Capitolu, o jakich wcześniej mogli tylko marzyć. Ale trójka Beatlesów nie przewidziała planów Paula McCartney'a. Basista zespołu od jakiegoś czasu nagrywał płytę na własną rękę i umawiał się z technikami Alanem Parsonsem i Chrisem Thomasem na sesje w kilku londyńskich studiach. Co jeszcze bardziej bezczelne - tak to nazwał Klein - zamierzał wypuścić swój album kilka tygodni po premierze "Let It Be" Spectora. Premierę filmu wyznaczono na późną wiosnę.
        Historia  The Beatles
HISTORY of  THE  BEATLES