1966 raz jeszcze - cz. 6. Popularniejsi od Jezusa. Kończymy trasy !!!

 

 

GEORGE MARTIN: Gdy wyjechali z tego kraju, powiedzieli: "Nigdy więcej! To koniec!" Oznajmili Brianowi, że nie będą już koncertowali. A on na to: "Chłopcy, przykro mi, ale mamy coś zafiksowane na stadionie Shea. "Jeśli to odwołamy, stracicie milion dolarów". No i zagrali na stadionie Shea.
GEORGE: Zamierzamy dać sobie parę tygodni na powrót do zdrowia, zanim pojedziemy zebrać łomot od Amerykanów.
 
Po powrocie z z trasy po Japonii i Filipin jak wiemy Beatlesi odpoczywali, ale największa bomba w ich karierze  już się tliła. Lont się palił dawno zapalony, ale czwórka o tym jeszcze nie wiedziała. Ale szybko się dowiedzieli. Wszystko stało się za sprawą dawno zapomnianych wywiadów Maureen Cleave z czterema muzykami. Magazyn "Datebook" nie należał na rynku amerykańskim do największych tytułów dla nastolatków, w związku z czym główny redaktor i wydawca Art Unger uznał, że jakaś kontrowersja związana z The Beatles podwyższy sprzedaż. 29 lipca opublikował wrześniowy numer. Poza zdjęciem Paula na okładce wyeksponowano chwytliwy cytat z Johna Lennona: "Nie wiem co skończy się wcześniej - rock'n'roll czy chrześcijaństwo". Ale te słowa Lennona były tylko jednym z kilku sensacyjnych stwierdzeń z okładki:
Paul McCartney: Państwo, w którym każdego czarnego nazywają brudnym czarnuchem, to podłość!
Tim Leary: Wyłącz się odpłyń!
Scott Walker: Muzyka pop może wam pozmieniać poczucie tego, co jest ważne w życiu!
Len Barry: Angielskie zespoły nie przetrwają. Nie ma nic trwałego w śmieciach!
   Unger przedrukował wywiad Cleave, dodając do niego napis na zdjęciu: "John Lennon wypatruje kontrowersji, a potem zmierza prosto w jej kierunku. Tak właśnie lubi żyć". W ciągu kilku dni nożyce się odezwały, a najgłośniej za sprawą dj'a WAQY z Birmingham w Alabamie Tommy'ego Charlesa, który zapowiedział, że z powodu komentarzy Beatlesów nie będzie ich grał na antenie.
Sprzedaż "Datebooka" poszybowała w górę, osiągając milion egzemplarzy, a tymczasem Charles  (na zdjęciu) zradykalizował swoją  swoją retorykę i zachęcał słuchaczy, by przynosili swoje płyty Beatlesów i związane z nimi gadżety do studia w celu zniszczenia ich w rębaku. Inne stacje z Południa (z Pasu Biblijnego) przyłączyły się do bojkotu, a w KCBN w Reno nadawano cogodzinny materiał antybeatlesowski i zapowiadano wiec 6 sierpnia, a którym miało się odbyć palenie  albumów zespołu.

Te wydarzenia położyły się cieniem na premierze nowego singla i albumu The Beatles. Brian Epstein poleciał doi Nowego Jorku, gdzie na konferencji prasowej tłumaczył, że Lennonowi "chodziło o to, że wpływ Beatlesów, na pewno na młodsze pokolenie, wydaje się bardziej bezpośredni, i że John bardzo się tym przejął i żałuje, że osoby o pewnych przekonaniach religijnych mogły poczuć się jego słowami dotknięte".  
  To nie powstrzymało festiwalu nienawiści - 11 sierpnia, tego samego dnia, kiedy wyraźnie zdenerwowana cała czwórka przyleciała do Chicago, Ku-Klux-Klan urządził "Barbecue dla Beatlesów" w mieście Chester w Karolinie Północnej, gdzie płyty, gadżety rzucano w stronę płonącego krzyża.
 
 
 
Pierwszym występem grupy na amerykańskiej ziemi była napięta konferencja prasowa  w hotelu Astor Towers, na której wyraźnie  wzburzony Lennon wychodził z siebie przed kamerami ogólnokrajowej telewizji. Na nagraniu z tego wydarzenia John ubrany jest w zachowawczy garnitur (czytaj: wywiad 12.08.1966), jest cały czas poważny i trzyma emocje w ryzach. Nie rozumiał, co też takiego złego uczynił. Wiedział, że wzbudził powszechne oburzenie, ale nie pojmował dlaczego i dlaczego wybuchło po takim czasie, skoro od wywiadu, którego udzielił Maureen Cleave minęło już pięć miesięcy - dla Beatlesów było to tak, jakby udzielił go w poprzednim życiu. Lennon przeprosił - nie za to, co powiedział, ale za aferę, jaką te słowa rozpętały: "Nie mówię, że jesteśmy lepsi czy więksi, ani nie porównuję nas z Jezusem Chrystusem jako człowiekiem czy Bogiem jako bytem, czy jakkolwiek to nazwać. Po prostu powiedziałem, to co powiedziałem, i to było niewłaściwe albo zostało niewłaściwie odebrane. I teraz dzieje się to wszystko".
 George Harrison stwierdził, jak na niego przystało, bez ogródek: "Chrześcijaństwo traci na znaczeniu, każdy o tym wie i o ten fakt nam chodziło".
  Trzeba było Paula McCartney'a, by streścić zasadniczy problem. Nie chodziło tylko o pojedyncze komentarze i oburzenie, które wywołały. Chodziło o równoczesne funkcjonowanie The Beatles w dwóch porządkach, schizofreniczną biegunowość ich publicznego wizerunku oraz w coraz większym stopniu prywatnej egzystencji, co groziło im rozpadem. "Po prostu staramy się posuwać naprzód. A ludzie próbują nas jakoś zatrzymać"
 
  
W ten oto sposób Beatlesi rozpoczęli swoją trzecią trasę po USA - czternaście koncertów w ciągu siedemnastu dni - w stanie wahającym się między resentymentem, głęboką frustracją oraz najzwyklejszym przerażeniem.  Od trzech lat kroczyli po rozpiętej wysoko linie rozpiętej pomiędzy boskim gwiazdorstwem a zwykłym człowieczeństwem, między oczekiwaniami publiczności a osobistym spełnieniem, między statusem gwiazd popu a statusem artystów tego gatunku. Udało im się stworzyć niesamowity zespół zasilany talentem i wytrwałością, a teraz to osiągnięcie mogło ulec dezintegracji. Biegunowość zmieniła znak z dodatniej na ujemną. "Rzeźnicka" okładka okazała się niepokojąco prorocza, jeśli chodzi o ciosy, jakie kolejno spadały na Beatlesów. W Japonii, Manili i Ameryce służyli, jak wszystko na  to wskazywało, na odgromnik skupiający na sobie wszelkiego rodzaju napięcia - te związane z przedostawaniem się kultury zachodniej na rynki wcześniej niedotknięte jej wpływem, jak i te związane ze zmierzchem religii w obliczu pluralistycznego konsumpcjonizmu  - będące nieuniknionym wytworem gospodarki i czasów. Muzycy stali się też celem dla wszystkich tych, którzy opierali się tempu zmian. Jednego z tamtych sierpniowych dni pisarz James Morris stwierdził: "Absolutnie odrzucenie przez Beatlesów starych uprzedzeń i schematów, cechujących ich sposób bycia  radosne obrazoburstwo przyciągnęły mnie do nich, tak jak miliony innych sceptyków na całym świecie". Jednak te obrazoburstwo (ikonoklazm) niósł za sobą zagrożenia. Morris cytował znajomego w podeszłym wieku: "Powiem ci, jaki jest problem z The Beatles, oni niczego nie szanują". 

  Tymczasem zostały koncerty do zagrania. Żadnego nie anulowano, a wśród pozytywnych skutków konferencji w Chicago było i to, że Tommy Charles odwołał zamiar  palenia płyt Beatlesów zaplanowany na 19 sierpnia.  Dwa pierwsze występy miały się odbyć 12 sierpnia w Chicago. Zespół wystąpił przed mniej więcej 25 000 widownią, w przybytku, w którym czuć jeszcze było zagrodami dla bydła dla chicagowskich masarni. Wydawało się, że skandal nie wpłynął na ich popularność. Jak pisał jeden z recenzentów: "The Beatles porwali entuzjastyczny tłum. Jeżeli tak się dzieje, kiedy są na cenzurowanym, to wyobrażacie sobie, co by się działo, gdyby ich zakazać?" Następnego dnia zagrali dwa razy dla ponad 30 tysięcy ludzi w Detroit, gdzie  fanki i fani "właściwie oszaleli".
 

 
   Na prawie wszystkich prawie koncertach zdarzały się wściekłe zachowania tłumu - były wtargnięcia na scenę, z widowni leciały przedmioty, artystów atakowano w drodze do/z hoteli - jednak myśli muzyków krążyły wokół ich występu 19 sierpnia w Memphis, stolicy "pasa biblijnego".To tam miał być punkt krytyczny ich trasy. Ich PR-owiec, Tony Barrow zapamiętał, że kiedy ekipa dotarła do Memphis, "wydawało się, że jest spokojnie, a wszystko pozostaje pod kontrolą, ale gdzieś pod spodem była ta paskudna atmosfera".
  Na siły, które zwierały szyki przeciw Beatlesom, miała rzucić trochę światła ekipa niezależnej sieci ITN, wysłana do Ameryki w celu zrobienia materiału o skandalu. Reporter Richard Lindley w pierwszej kolejności udał się do Tommy'ego Charlesa, który uważał, że "ze względu na ich niesamowitą popularność na całym świecie, zwłaszcza wśród młodzieży, mogli mówić to, na co tylko mieli ochotę, bez przejmowania się tym, co pomyślą o nich ludzie, czy to jest dorosłe i co to oznacza, i nikt w żaden sposób nie próbował im przeszkodzić". Lindley odkrył, że prezenter cieszy się  szerokim poparciem  w amerykańskim Birmingham. Przeprowadził sondę i odkrył, że wiele nastolatków obojga płci jest niechętnych Beatlesom: "Myślę, że powinni uważać na to, co mówią... Kiedy ich słucham, słyszę zawsze te ich słowa,a one ranią uczucia innych ludzi..." Wielki Mag Ku-Klux-Klan Robert Shelton ostro skrytykował zespół, zarzucając mu komunizm i poparcie dla praw obywatelskich czarnych.
   Beatlesi odpowiadają na pytania dziennikarza za kulisami jako czwórka wściekłych i poważnie niezadowolonych muzyków, którzy nie mają już ochoty ukrywać złości i pogardy. John Lennon zawsze dosłownie ucieleśniał metamorfozy, które przechodzili The Beatles: na nagraniu nie jest już tym pyzatym, nieco puszystym Cezarem z teledysku "Paperback Writer"; wygląda nerwowo i jest chudy, ma krótsze włosy, ostrzyżone dzień wcześniej przez Harrisona. 
McCartney gra dyplomatę. Harrison jest szczególnie lapidarny. Lennon balansuje między ekscentrycznym humorem, brawurą i waleniem prosto z mostu. Pod koniec wywiadu ściąga na siebie zoom kamery wyrazem twarzy i słowami ociekającymi pogardą: "To nie ma znaczenia, że ludziom nie podobają się nasze płyty albo to, jak wyglądamy albo co mówimy. Wiesz, mają prawo nas nie lubić, a my mamy prawo nie chcieć mieć z nimi do czynienia i ich nie szanować".
 
 

  
Przed Mid-South Coliseum w Memphis zgromadziły się pikiety Klanu, odbył się chrześcijański wiec. Pierwszy występ minął bez incydentów, za to w trakcie drugiego, zespół wykonywał "If I Needed Someone", jacyś nastolatkowie rzucili na scenę petardę. Zespół nie przerwał, ale resztę repertuaru zagrał szybciej niż zazwyczaj. Muzycy spoglądali po sobie, sprawdzając, czy ktoś z nich nie został postrzelony. "Było naprawdę źle" - wspominał Lennon.

W 1966 roku organizacja popowych tras koncertowych była wciąż w powijakach. Beatlesi oraz ich grupy supportujące mierzyli się z fatalną logistyką, okropnym nagłośnieniem i właściwie brakiem jakiegokolwiek wsparcia technicznego. Dzień po Memphis koncert na Crosley Field w Cincinnati  odwołano w ostatniej chwili z powodu ulewy i niedostatecznego zadaszenia sceny. Kiedy Mal Evans rozstawiał sprzęt, został porażony prądem tak, że przeleciał przez scenę. Następny dzień, 21 sierpnia był sprawdzianem logistycznym. Uczestnicy trasy wrócili na Crosley Field, żeby zagrać anulowany poprzedniego wieczoru koncert, a następnie zapakowali się do samochodu, by przejechać z Cincinnati do St. Louis, skąd po koncercie mieli polecieć do Nowego Jorku. Śpiewanie na Busch Stadium okazało się kolejnym deszczowym koszmarem. Barry Tashian z "The Remanins" pisał: "Nasz technik, Ed Freeman stał przy głównym węźle prądu przemiennego i obserwował występ. by natychmiast odciąć zasilanie sceny, gdyby zauważył u kogoś oznaki wstrząsu elektrycznego". 
 
The Beatles musieli grać w ulewnym deszczu. Tego było już za dużo nawet dla McCartney'a, który najbardziej angażował się w występy na żywo: "To okazało się chyba gorsze, niż najgorszy mały koncercik z czasów, kiedy nie występowaliśmy jeszcze jako zespół. Musieli się obawiać, czy deszcze nie zaleje naszych wzmacniaczy, przez co cofnęliśmy się do czasów Cavern - to było gorsze niż tamte początki. I nie wydaje mi się, żebyśmy grali przed pełną widownią".
  W Nowym Jorku zagrali po raz drugi na Shea Stadium. Jakkolwiek traktować doniesienia o pustych miejscach, tłum szalał. Następnie od razu polecieli do Los Angeles. Na koncert na Dodger Stadium przyszło 40 000 ludzi. Po koncercie zapanował chaos. Beatlesi próbowali wyjechać opancerzoną furgonetką, którą zablokowały setki fanów i kiedy kierowcy nie udało się ich wywieźć, tkwili uwięzieni przez kilka godzin w garderobie.  Po trzech kolejnych nieudanych próbach z zastosowaniem fałszywych limuzyn i ambulansu, grupę i ich świtę w końcu uwolniła policja. 

 
 

Nazajutrz, 29 sierpnia, The Beatles udali się do San Francisco na ostatni koncert trasy, jak i w swojej karierze, na Candlestick Park. Miejsce nie było idealne - olbrzymi stadion sportowy położony nad samą Zatoką San Francisco. Wspomniany wyżej Tashian wspomina: "Po scenie we wszystkich kierunkach hulał dziki wiatr od morza. Publiczność znajdowała się jakieś  200 stóp (ok. 80 metrów) od nas, znacznie dalej niż zazwyczaj. Czuliśmy się przez to potwornie odizolowani".  The Beatles wiedzieli, że to będzie ich ostatni koncert zagrany w najbliższym czasie, jeśli nie w ogóle. Nie skończyli na wysokim poziomie, na widowni było sporo pustych miejsc, dźwięk był fatalny, zaangażowanie  muzyków w granie i śpiewanie szczątkowe - większa jego część przepadła na wietrze. Grupa ustawiła na scenie aparaty, aby utrwalić obrazy z wydarzenia. Na fotografiach widać rozmazane postacie w ruchu, jak gdyby duchem byli gdzieś daleko poza areną, jak gdyby odchodzili gdzieś w odmęty historii. I jak zwykle opuszczali stadion w opancerzonym samochodzie. 

 


Niebawem ostatni post z serii: 1966 - raz jeszcze. Dotychczasowe posty z serii "1966 raz jeszcze":

4 komentarze:

  1. pozwoliłem sobie urodzić się godzinkę po zakończeniu koncertu w Memphis ;)
    taka malutka (dla mnie) ciekawostka
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Rewelacyjny blog. Można nie lubić Beatlesów - co brzmi irracjonalnie - a czytać każdy tekst stąd z zaciekawieniem. Może na białym tle byłoby lepiej? Pozdrawiam Marian.

    OdpowiedzUsuń