Ostatni koncert The Beatles na dachu Apple we wspomnieniach K. Mansfielda (3)




Publikuję dzisiaj wyjątkowo szybko - by czytelnik wciąż był w klimacie "koncertu na dachu" - trzeci i ostatni odcinek wspomnień Kena Mansfielda na temat historycznego, ostatniego koncertu The Beatles. Jak zauważyliście - i jak zapewne wiedzą o tym fani zespołu - nie ma drugiego takiego zespołu, artysty, których kariera zostały tak dogłębnie zbadane, którego najdrobniejsze detale z nim związane są tak bardzo interesujące dla tylu fanów. Przypuszczalnie fani Elvisa, Stonesów, Michaela Jacksona, Metalliki równie chętnie interesują się np. kiedy dane nagranie ich idola zostało nagrane, kto w nim wziął udział, na jakim instrumencie grano, o której, gdzie itd. Pewnie tak, ale to nie ma porównania do zainteresowania jakim cieszy ciągle WSZYSTKO co związane z Wielką Czwórką. Dziesiątki osób, które w jakiś sposób "przemknęły się" przez życie the Beatles wydawało i wydaje wspomnienia. I to nie ich najbliżsi współpracownicy, ale ich kierowcy, ogrodnicy, kucharki itd itp. Ken Mansfield miał okazję uczestniczyć w życiu zespołu w schyłkowym okresie jego trwania. Napisał o zespole wiele książek, z jednej teraz zaczerpnąłem fragmenty. Dzisiaj ciekawy opis o tych wszystkich osobach, które widziały koncert i których zabrakło. Nawet i to jest bardzo interesujące, bo i ten opis składa się na fascynującą historię tego zespołu. Zapraszam do lektury wspomnień Kena.



   Aby dać przykład, jaką luźną improwizacją było całe te wydarzenie, a w pewnym sensie główny wskaźnik tego, jak chaotyczna była wówczas komunikacja w organizacji, niektórzy pracownicy Apple pracowali bez przerwy przez całe wydarzenie, nie zdając sobie sprawy lub po prostu ignorując to, co działo się nad nimi, pozornie nieświadomi zamieszania na schodach i dachu.
Inni byli świadomi i zaangażowani, mieli nawet coś wspólnego z przygotowaniem wszystkiego, ale z jakiegoś powodu przegapili główne wydarzenie. To tak, jakby ustawić pokaz sztucznych ogni, ale przegapić fajerwerki. Innymi słowy, nie byli „tam na górze”, kiedy wydarzenie „się zaczęło”.
To, co wydawało mi się zdumiewającym brakiem znaczenia związanego z wydarzeniem na dachu, to postawa Dereka Taylora tego dnia.
Dla niektórych wydawał się bardzo oderwany od całej sprawy, co było marzeniem rzecznika prasowego. Z perspektywy czasu uważam, że Derek Taylor był absolutnym profesjonalistą w swoim rzemiośle i wierzę również, że dokładnie wiedział, co robi. Biorąc pod uwagę fakt, że na dachu nie było dodatkowego miejsca, a prasa mogła przerwać filmowanie zamieszaniem tłumu i błyskami fleszy, lub co gorsza, hałasem i wrzawą ciał spadających na podłogę poniżej z powodu dodatkowego ciężaru ciała, Derek mógł po prostu postanowić powstrzymać się od dzielenia się tym, co działo się tego dnia, do bardziej strategicznego momentu. Ponadto, coś, co tylko dziennikarz mógłby wziąć pod uwagę, to niewygodny fakt, że gdyby rozpuścił wiadomość, wiedząc, że frekwencja byłaby ewidentnie ogromna, mógłby spowodować gigantyczne złe relacje, odmawiając dostępu niektórym osobom, których potrzebował na pokładzie, aby nagłośnić wydarzenie, gdy się skończy. Jestem pewien, że wiedział, że musi być w swoim biurze, aby obsługiwać telefony, gdy rozeszła się plotka, że ​​Beatlesi robią zamieszanie na 3 Savile Row, a jego liczne kontakty z prasą dzwoniłyby, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Biuro Dereka na trzecim piętrze było w zasadzie centrum dowodzenia budynku, a on sam przyzwyczaił się do wygłaszania przemówień w swoim wielkim wiklinowym fotelu, ponieważ centrum ekscytacji związane z wydarzeniami najczęściej emanowało z tego obszaru. Derek zazwyczaj był przed, na lub za wszystkimi ważnymi rzeczami w wydarzeniach Apple i Beatlesów i po prostu nie ma sensu, że zdecydował się tam siedzieć, podczas gdy jeden z ich największych momentów miał miejsce dwa piętra wyżej. Był stałą, oczekiwaną i rozpoznawalną twarzą w większości wydarzeń związanych z Beatlesami i Apple. Dla mnie Derek Taylor miał więcej prawdziwej magii w małym palcu, niż „Magic” Alex kiedykolwiek zgromadził całym swoim umysłem, ciałem i intencjami. 
Łatwo było zauważyć innego ważnego gracza w wydarzeniach dnia, którego tam nie było — legendarnego producenta Beatlesów George'a Martina.
Właściwie przycupnął w piwnicznym studiu nagraniowym w najdalszym punkcie budynku, próbując nagrać płytę. Wiem, że bardzo martwił się, że zostanie odprowadzony na pobliski posterunek policji i zamknięty za zakłócanie porządku. Dlatego czuł się bardziej komfortowo, będąc na wyciągnięcie ręki (i nogi) od tego, co działo się na górze, i dlatego nie zapuszczał się na północ, żeby zajrzeć. To było typowe dla George’a Martina — dżentelmeńskie, stonowane podejście do chaotycznej sytuacji. Wiedział, że policja stacjonowała kilka drzwi dalej i uznał, że to tylko kwestia czasu, zanim dołączą do walki. Więc ukrył się w budynku, zajmując najniższe miejsce z Glynem Johnsem, tak daleko od miejsca zbrodni, jak to możliwe. Strategicznie, wyobrażam sobie, że obliczył, że policja zdąży wejść po schodach na dach szybciej, niż on ucieknie tymi samymi schodami do wyjścia na ulicę. Wyraził pewną dozę niechęci do pomysłu spędzenia cennego czasu na posterunku policji przy Savile Row. Donoszono, że jego twarz stała się „bielsza”, gdy usłyszał, że policja weszła do budynku. 
  
Podsumowując ważne braki głównych filarów, w osobistym sensie nieobecność Neila Aspinalla była dla mnie wówczas najbardziej zaskakująca, zwłaszcza że myślałem (być może błędnie), że brał udział w wcześniejszym wniesieniu sprzętu na dach.
Miał jednak bardzo ważną wymówkę: usuwano mu migdałki w miejscowym szpitalu. Nadal było to jednak niezwykłe, ponieważ Neil zazwyczaj był wszędzie i cały czas, jeśli chodzi o zajęcia jego wieloletnich kolegów. W jakiś sposób zawsze czułem, że Neil, podobnie jak Mal, był nieustannie o kilka stóp dalej, fizycznie, emocjonalnie, psychicznie, a nawet intuicyjnie, jeśli chodzi o „chłopaków”. Mój najlepszy wniosek (ponieważ słyszałem tak wiele interpretacji jego osi czasu w tej sprawie) jest taki, że był to czysty przypadek awaryjny, w przeciwnym razie byłby tam i jego obecność, jak zawsze, byłaby odczuwalna. Kiedy piszę to pięćdziesiąt lat później, niestety ci starzy, drodzy przyjaciele odeszli. Mogę tylko przypuszczać, jak teraz by to postrzegali. Jak cudownie byłoby, gdybym mógł usiąść dziś z każdym z nich i powspominać tamte dni.
Ja niedawno zapytałem Petera Ashera (na zdjęciu drugi z prawej) gdzie on był tego dnia, ponieważ  nie mam w go pamięci/ Powiedział mi , że był wtedy w styczniu 1969 w LA. Wspomniał, że pomiędzy różnymi spotkaniami i aktywnościami on używał  mojego biura w Hollywood  podczas gdy ja pracowałem w jego wolnym biurze przy 3 Savile Row.

Te wyjazdy, przyjazdy były naturalne dla całkiem wielu z nas w czasie kiedy odbijanie się tam i z powrotem pomiędzy Londynem i LA nie było tak powszechne. Ja kocham, jak tak wielu z nas ma problem z przypominaniem sobie konkretnych detali o czym co mogłoby być uważane za główne momenty ale to wszystko, ponieważ było tak dużo się działo w tym czasie. 

Miła rzecz przy pisaniu tej książki jest taka że ponieważ ja nie jestem reporterem lub badaczem moim głównym celem jest dzielić się moimi refleksjami na małym kawałku historii, której doświadczyłem a moją drugorzędną motywacją napędzającą było skontaktować się z starymi przyjaciółmi aby zobaczyć jak oni pamiętają te rzeczy o których nie dyskutowaliśmy od dekad.  W mojej pogawędce z Peterem wspomniałem że byłem ciekawy dlaczego Derek przyjął tak wyluzowane podejście. Peter powiedział że nie nigdy się nad tym nie zastanawiał.

Tony Bramwell, szef filmów i promocji, powiedział że wtedy zdecydował się zdystansować od zgiełku i przeczekać to w swoim biurze na przemian obserwując scenę rozwijającą się z jego okna lub wychodząc na ulicę poniżej. Kiedy zapytałem Tony'ego o jego miejsce pobytu podczas koncertu odpowiedział Kiedy koncert się zaczął, wyszedłem na ulicę aby zobaczyć reakcję publiczności na muzykę. Potem wszedłem do środka i odebrałem kilka telefonów z BBC którzy chcieli wiedzieć co się dzieje i zaprosiłem ich aby przyszli i zobaczyli. Potem weszła policja i wszystko zatrzymała więc mieliśmy małe przyjęcie medialne w moim biurze i to było mniej więcej wszystko.

Barbara O’Donnell (Barbara Bennett w tym czasie) spędzała dużo czasu w jednym z głównych centrów nerwowych budynku Apple. Była sekretarką Petera Browna i Neila Aspinalla (i w konsekwencji miała podobne obowiązki wobec czterech Beatlesów) a dzisiaj byłaby znana jako asystentka wykonawcza dwóch najwyższych dyrektorów i członków zarządu Apple. Była ich sąsiadką z Liverpoolu z pobliskiego Widnes i przeprowadziła się do Londynu kiedy miała siedemnaście lat. Barbara odpowiedziała na ogłoszenie w New Musical Express i dostała pracę w April Fool's Day jako sekretarka Briana Epsteina aż do jego śmierci. W moim pierwszym dniu w NEMS Tony Bramwell wrócił z wakacji i on narzekał, że dali mi jego biurko. Tak to wszystko się zaczynało - powiedziała mi Barbara niedawno. Jest niemal niemożliwe wyobrazić sobie czego doświadczyła przez lata będąc częścią serca i duszy fenomenu Beatlesów. Tamten dzień opisała tak: Dzień kiedy chłopcy grali na dachu, poszłam na lunch do Soho razem z moją przyjaciółką Laurie, koleżanką z pracy w Apple i wieloletnią przyjaciółką z NEMS.  Chodziłyśmy do takiej małej kawiarni, która była tania i wesoła i pełna prostytutek i pomniejszych gangsterów — znałyśmy ich wszystkich zawsze miałyśmy dobry ubaw. Po naszym powrocie do Savile Row ulica była pełna ludzi patrzących w górę a Beatlesi już grali. Zapytałam wchodzącego Petera Browna czy mogę iść i ich zobaczyć ale odparł, że nie, byłam potrzebna w recepcji aby rozmawiać z policją która właśnie przyjechała. Miałam ich opóźnić i uspokoić więc nigdy ich nie zobaczyłam występu.

Wymieniłem poniżej różne możliwe powody dlaczego niektórzy pracownicy Apple nie byli na dachu na koncert i wygląda na to że Barbara pasuje do trzech lub czterech z tych kategorii. Maureen Starkey i Yoko Ono dołączyły do nas na dachu. Spodziewałem się zobaczyć Yoko tam ale byłem trochę zaskoczony widząc Maureen zwłaszcza bez Pattie Harrison i Lindy Eastman na miejscu. Znając te dwie mogły być na zakupach, np na wyprzedaży w Harrodsie.

Jak już napisałem, wymyśliłem sobie wybór wyjaśnień zarówno konkretnych jak i domniemanych dlaczego niektórzy pracownicy Apple nie poszli na dach na koncert. Zamiast próbować dalej wygłaszać długie mowy na niezliczone powody dlaczego niektórzy byli nieobecni tego dnia, oto moja lista aby uczeni miłośnicy Beatlesów i znawcy wszystkich rzeczy o Fab Four mogli przypisać numery do swoich ulubionych Nieobecnych na Akcji.

1. Większość pracowników nie miała wstępu ze względu na przestrzeń, wagę i zamieszanie.
2. Niektórzy nie wiedzieli, że to się dzieje.
3. Wielu nie miało pojęcia, jak historyczne lub monumentalne będzie to wydarzenie.
4. Było za zimno. Kto chciałby wchodzić na brudny, zimny dach na piątym piętrze w burzliwy, paskudny dzień?
5. Kilku było tak przyzwyczajonych do ekscytujących rzeczy dziejących się w budynku, że... ho, hum, "ot, po prostu kolejna rzecz Beatlesów".
6. Nie zostali zaproszeni!
7. Niestety, wybrali zły czas na wyjście na lunch.
8. Mieli inne spotkania lub obowiązki.
9. Właściwie nie obchodziło ich to ( jak w nr 5).
10. Naprawdę nie chcieli. ( nr 5 i nr 9 połączona w nr 10).
11. Uważali swoją pracę za prawdziwe zatrudnienie, więc byli zajęci tym, co powinni robić. (Całkowita spekulacja z mojej strony. Bardzo mało prawdopodobne.)
12. Byli naćpani lub pijani i przegapili to.
(Moja nieoficjalna ankieta ujawniła że nr 1 i nr 12 wystarczająco pokryły większość pracowników!)


BYLI NA  DACHU

Więc kilka wielkich Apple's (Jabłek) nie dotarło tego dnia na dach, ale materiał filmowy Michaela Lindsaya-Hogga i zdjęcia Ethana Russella, a także wspomnienia i szczegółowa analiza badaczy, zasadniczo potwierdzają, że ludzie faktycznie byli tam z zespołem w bezpośrednim sąsiedztwie stworzonym dla Beatlesów i głównego wydarzenia, z włączeniem policji (Ken Wharfe, Ray Shayler i Peter Craddock, o ile wiem) oraz innych możliwych pracowników ekipy filmowej i dźwiękowej. (Przepraszam wszystkich, których mogłem pominąć lub których nie udało się zidentyfikować. Zrobiliśmy, co w naszej mocy.)


• Alan Parsons – inżynier dźwięku
• Anita Kass – żona Rona Kass
• Billy Preston – artysta gościnny
• Chris O’Dell – członek publiczności (personel)
• Dave Harries – inżynier techniczny
• Ethan Russell – fotograf
George Harrison – Beatles
• Jack Oliver – dyrektor Apple
John Lennon – Beatles
• Keith Slaughter – inżynier techniczny
• Ken Mansfield – członek publiczności (Apple US)
• Kevin Harrington – kierownik sprzętu Beatles
• Mal Evans – dyrektor Apple
• Maureen Starkey – członek publiczności (Ringo)
• Michael Lindsay-Hogg – reżyser filmowy
Paul McCartney – Beatles
• Peter Brown – dyrektor Apple
Ringo Starr – Beatles
• Ron Kass – dyrektor Apple
• Tony Richmond – Dyrektor zdjęć
• Yoko Ono – Członek widowni ( od Johna)  





Historia The Beatles
History of  THE BEATLES




Ostatni koncert The Beatles na dachu Apple we wspomnieniach K. Mansfielda (2)


Dzisiaj dalsza cześć wspomnień Kena Mansfielda o ostatnim koncercie The Beatles, jego tekst opublikowany także poza książką (wydaną w 2018) w magazynie 'Rolling Stone' oraz grzecznościowy tekst na ten sam temat jego współredaktora jednej z książek Kena o Beatlesach, znanego także dziennikarza, "beatlesologa", Brenta Stokera. 

Na pytanie o tamten koncert, co przychodzi mu po pierwsze na myśl, kiedy wspomina tamte wydarzenie, Ken w 2019 roku odpowiedział: W tamtym okresie było wiele nieporozumień pomiędzy Beatlesami. Poszedłem do ich garderoby — biura, z którego korzystali tuż przed koncertem — i wyglądało na to, że byli bardzo zdenerwowani, jak młody zespół przygotowujący się do przesłuchania. Pomyślałem, że może to dlatego, że nie grali od jakiegoś czasu i było dużo stresu. Później dowiedziałem się, że gdy wszedłem, to nie byli zdenerwowani; było po prostu dużo napięcia między nimi. Zastanawiali się, czy w ogóle powinni iść. Ktoś powiedział mi później, że nawet gdy dotarli do drzwi, aby wejść na dach, nadal podejmowali decyzję, i że John powiedział: „Och, chodźmy. Zróbmy to. Potrzebujemy materiału filmowego”.

 


 
"Wydarzenie 'live' Rock 'n' Rolla Wszech-czasów."
—  tekst dla Rolling Stone Magazine

Życie może być niesamowitą podróżą, pełną sprzeczności, które stają się jeszcze bardziej widoczne, gdy próbujemy je pogodzić w retrospektywie. Dla mnie jest to szczególnie widoczne w kontekście niektórych z moich najmniej ulubionych piosenek Beatlesów i jednocześnie najbardziej ulubionego momentu z nimi, który uważam za kulminację mojej kariery.

Opowiedziałem już sporo o wspaniałych rzeczach, które wydarzyły się 30 stycznia 1969 roku, oraz o ludziach, którzy uczynili ten dzień magicznym, ale do tej pory nie wspomniałem o jednej piosence, która została wykonana na dachu tego dnia. Aby lepiej spojrzeć na listę utworów, poprosiłem przyjaciela i historyka Beatlesów, Brenta Stokera, aby ponownie dołączył do mnie i wróciliśmy do tego momentu, by posłuchać muzyki razem. Brent był redaktorem moich dwóch pierwszych książek o Beatlesach i, ponieważ wie więcej na temat "wszystkiego, co dotyczy Beatlesów" niż ja czy większość innych ludzi, uznałem, że warto przyjrzeć się muzyce, którą wybrali tego dnia z jego perspektywy. Lubiłem większość piosenek, które wykonali, ale kilka z nich nie znalazło się na mojej liście "najlepszych utworów". Wszakże, by kwestionować wyższość jakiejkolwiek piosenki Lennona i McCartneya, to prawie herezja dla najbardziej zagorzałych fanów, dlatego muszę przyznać, że każda z tych piosenek zasługuje na najwyższy szacunek. Widzenie muzyki z tej perspektywy przez Brenta to jak oddanie hołdu ich duchowi, który był obecny w każdej z tych piosenek.

Ken Mansfield i George Harrison
Serce tamtego dnia nie polegało tylko na piosenkach, ale na samej tej wyjątkowej chwili, która nadała im prawdziwy rytm.

Po pierwsze, warto przypomnieć, że Beatlesi nie grali razem na żywo od 29 sierpnia 1966 roku, kiedy wystąpili na Candlestick Park w San Francisco (885 dni wcześniej). Dla wielu obserwatorów mogło to wydawać się wielką przeszkodą i rozproszeniem, ale dla mnie to właśnie ten fakt uczynił tamten dzień tak magicznym – to, co sprawiło, że występ był tak wyjątkowy i niesamowity. Posłuchaj nagrań z tego dnia i pomyśl, jak zimno było na dachu, jak bardzo wszystko było rozłączone na niemal każdym poziomie ich życia, jak niezbyt komfortowo się czuli w tej sytuacji, i jak, w pewnym sensie, nie byli do końca zgodni z samym pomysłem tego występu, być może nie do końca byli w niego zaangażowani! Ale coś się wydarzyło. Gdy zaczęło to wyglądać jak występ na żywo, stali się tym, kim zawsze byli — naprawdę dobrym zespołem i długoletnimi przyjaciółmi, którzy przeżyli rzeczy, które tylko oni mogli zrozumieć. Te 42 minuty razem zebrały w sobie wszystko, co przez lata poznali i znaczyli dla siebie nawzajem. Nikt, nawet oni sami, nie rozumiał, że to był ich ostatni, największy występ na żywo.

Wszystkie moje spostrzeżenia na temat ich muzyki i tego momentu przyszły zaledwie z kilku szybkich spojrzeń, kiedy Paul i John spojrzeli na siebie, jakby mówili "Tak, to my; to, kim byliśmy, kim jesteśmy teraz i kim zawsze będziemy… naprawdę dobrym zespołem na żywo i najlepszymi przyjaciółmi." Kiedy obserwowałem to zaledwie z kilku kroków, miałem ciarki, nie z zimna, ale z ciepła tych chwil. To właśnie te chwile, które wcześniej nazwałem "prostsze momenty", są dla mnie najcenniejszymi wspomnieniami z tamtego dnia.

Zanim jednak wyszli na zewnątrz, na improwizowaną scenę, warto zauważyć, jak to wszystko się zaczęło.

George tak naprawdę nie chciał wyjść tam na dach; Ringo nie widział w tym sensu; a John przyjął postawę rezygnacji, mówiąc coś w rodzaju: "Dobra, zróbmy to, skończmy to." Nie wiem, jak czuł się Paul w tych ostatnich chwilach, ale prawie widzę go uśmiechającego się i mówiącego: "Dobra, czas na pokaz; idziemy!"

Zwróćcie uwagę na kilka elementów tego występu.

Spójrzmy na luźne żarty muzyków, które pokazały ich cechy, które sprawiły, że tak wielu fanów ich pokochało. Byli zabawni, osobiści i oferowali to jakby dla dużej, żywej publiczności. Byli także bardzo "Beatlesowi". 
Na przykład...
John: Mamy zamówienie od Martina Luthera. (Pamiętam, że czytałem gdzieś, że to wewnętrzny komentarz odnoszący się do czasów spędzonych w Cavern Club na początku ich kariery.)
John: (Po wspomnianym żarcie o Martinie Lutherze) Mamy zamówienie od Daisy, Morrisa i Tommy'ego.
Paul: (Po komentarzach Johna, gdy policja próbowała przerwać "Get Back") Znowu graliście na dachach, to nie w porządku, wiecie, wasza mama tego nie lubi / Denerwuje się / Aresztują was! Wracajcie!
John: (Oczywiście najbardziej klasyczne i często powtarzane słowa po zakończeniu występu) Chciałbym podziękować w imieniu grupy i naszym, mam nadzieję, że przeszliśmy przesłuchanie. Zważywszy, kim byli i jak ważny był ten moment, uznałem to za ironiczne, zabawne i, przede wszystkim, dość skromne stwierdzenie.
Paul: (Paul spersonalizował wydarzenie, kiedy odpowiedział z kamienną twarzą do mojej sąsiadki i żony jego kolegi z zespołu, Maureen Starkey) Dzięki, Mo.
John: (Był wyraźnie zrelaksowany i prawdziwy, wiedząc, że każde słowo, spojrzenie, nuta i komentarz były nagrywane. Może to było również trochę sprzeciwu wobec normy, ale pokazał swoje zaniepokojenie zimnem w tych dwóch komentarzach.) O mój Boże, jak ciężko (po świetnym wykonaniu "I’ve Got a Feeling") i Dzięki, bracia… ręce za zimne, żeby zagrać akordy (po "Dig a Pony").
John był najbardziej rozmowny w czasie tego krótkiego występu na dachu, prawdopodobnie dlatego, że to on najbardziej emocjonalnie przeżywał całą sytuację i, jak to bywa, był najbardziej bezpośredni w wyrażaniu swoich uczuć. Mówił później, że uważał, że cały projekt "Get Back / Let It Be" to "najbardziej mizerne sesje na świecie."
Obserwowałem to wszystko z kilku kroków i byłem oczarowany.

Teraz, zgodnie z moim zaproszeniem, Brent Stoker zabiera nas z powrotem do tego momentu.

Proszę bardzo, Brent…
Panie i Panowie… The Beatles!

____________

 Brent Stoker - Chodźmy na dach! (Brent Stoker, współredaktor wszystkich książek Kena Mansfielda o The Beatles)

  Fani muzyki, a w szczególności fani The Beatles, cenią koncert na dachu. Jedyny występ na żywo, niezwiązany ze studio (nagrania, film lub telewizja), jaki zespół dał w ostatnich trzech latach istnienia, jest doskonałym uchwyceniem tego, kim byli przez cały czas.

  A kim byli? Byli czterema niezwykłymi muzykami, którzy instynktownie wiedzieli, jak wydobywać to, co najlepsze z siebie nawzajem.

Pomimo napięć i (według Johna Lennona) czystego twórczego znudzenia, które były widoczne na ekranie w filmie "Let It Be", a także muzycznie w niektórych z licznych później wydanych nagrań, na dachu widać prawdziwą iskrę twórczą. Może nie powinniśmy się wcale dziwić, że, kiedy przyszło do ostatecznego momentu, udało im się to zrobić w spektakularny sposób. Jak powiedział George Harrison o czwórce z nich w The Beatles Anthology: Byliśmy zgrani. To było coś, o czym można było powiedzieć. Naprawdę byliśmy zgrani, wiesz, jako przyjaciele. Mogliśmy się dużo kłócić, ale byliśmy bardzo, bardzo blisko siebie.

Pomaga też to, że jakość dźwięku jest naprawdę dobra. Biorąc pod uwagę swobodne podejście, jakie Beatlesi wykazywali przez dużą część projektu "Let It Be", a także problemy techniczne, które towarzyszyły projektowi, można by się spodziewać słabej jakości dźwięku i/lub nieudanych występów. Jednak całość brzmi świetnie (tak jak album "Let It Be... Naked", wydany dekady później). Wokal jest wyraźny i dobrze słyszalny, mikrofony dla wszystkich trzech gitar zostały dobrze ustawione, elektryczny fortepian Billy'ego Prestona świetnie komponuje się w miksie, a bębny Ringo mają odpowiednią jakość i brzmią pełno i głęboko.

   Zespół filmowy używał profesjonalnych rejestratorów audio Nagra, które rejestrowały wszystkie dźwięki, w tym muzykę, a inżynierowie dźwięku Alan Parsons i Glyn Johns zasługują na uznanie za uchwycenie muzyki w tak doskonałej jakości dźwięku w trudnych warunkach tego zimowego czwartku. Alan podłączył masę kabli do pomieszczenia kontrolnego w piwnicy studia Apple, gdzie George Martin i Glyn Johns czuwali nad tym, aby dwa ośmio-ścieżkowe magnetofony zachowały wszystko, co zespół zagrał.

   Jako muzycy, Beatlesi byli eleganckimi i empatycznymi graczami. Mieli pełną kontrolę nad materiałem tego dnia (pomimo zapomnianych fragmentów tekstów Johna), a ich gra była perfekcyjna.

 

   Wykonania „Get Back” i „Don’t Let Me Down”, które stały się stronami A i B kolejnego singla The Beatles, dominują wydarzenia na dachu. Te dwie piosenki zajęły pięć z dziewięciu wykonań tego dnia. Trzy razy zagrano „Get Back”, choć jedno z nich było tylko do sprawdzenia poziomów dźwięku, a „Don’t Let Me Down” wykonano dwukrotnie. Oficjalne wersje singlowe tych piosenek zarejestrowano kilka dni wcześniej, a na pewno wiedzieli, że będą mogli wykorzystać część materiału z tego dnia w filmach promujących, synchronizując występy na żywo z oficjalnymi nagraniami. Tak się stało.

 „For You Blue” George’a to jego piosenka z tego okresu, która idealnie pasowałaby do setlisty tego zimowego dnia, i jaka to byłaby przyjemność jej wtedy wysłuchać. Może George nie miał ochoty walczyć o mikrofon i przejąć kontrolę nad dominującą parą Lennon-McCartney. Może uznał, że numer Harrisona i tak zostanie wycięty z finalnej produkcji, więc po co się starać? Włączenie tej piosenki musiało być rozważane; na zdjęciach z koncertu na dachu widać gitarę lapową Johna, którą grał w trakcie „For You Blue” wcześniej w filmie, opartą na krześle, czekającą na swoją kolej.


Włączenie „One After 909” w całym "Let It Be" wskazuje, że prawdopodobnie uznali, iż nie mają wystarczającej ilości odpowiedniego materiału, ponieważ ogromny trzydziesto-utworowy Biały Album, nagrany zaledwie trzy miesiące wcześniej, wyczerpał ich zasoby. Potrzebowali czegoś nowego i sięgnęli po „909”, który wcześniej nie został wydany. Nagrali go poprawnie, ale niezadowalająco, w 1963 roku. Niezadowoleni z tamtego nagrania, schowali je na prawie sześć muzycznie bogatych lat. Piosenka została ożywiona, ponieważ pasowała do filozofii "Let It Be": coś, co można nagrać bez nakładek lub technicznych sztuczek w studio. Ta wersja ma delikatny rytmiczny swing, którego brakowało wersji z 1963 roku, a elektryczny fortepian Billy'ego Prestona wplata się w zabawne wokale Johna i Paula. George naprawdę błyszczy na „909”. Jego ostre gitarowe zagrywki i ozdobniki w tym wykonaniu z pewnością przewyższają wszystko, co zrobił w reszcie projektu "Let It Be". Ale cały zespół świetnie gra na tym utworze. Było tam bardzo zimno, a oni zrobili to za jednym podejściem! Niezwykłe!
 

   „Dig a Pony” daje nam teksty w stylu Lennona, które pisarz mistrzowsko opanował, taki rodzaj zabawy słowami, który później by krytykował. „To była dosłownie piosenka nonsensowna,” powiedział w 1980 roku, odrzucając ją jako „kolejny kawałek śmiecia”. Oczywiście, wielu fanów Beatlesów uwielbia ją i zawarty w niej nonsens. Śmieci jednego człowieka...
   Ostatnią żywą próbkę harmonii trójgłosowej Beatlesów słyszymy w „Don’t Let Me Down”. W tym utworze słyszymy jedyne wokale George’a Harrisona podczas koncertu na dachu; a jego opadająca gitara w zwrotkach jest szczególnie uderzająca.
   „I’ve Got a Feeling” to już prawdziwa współpraca Lennona i McCartneya tego dnia. Konkretne, Paul miał swoją część piosenki („I’ve got a feeling” i część mostu), a John swoją („Everybody had a hard year”). Ostatnia zwrotka to melodeklatacja, którą Beatlesi często doskonale realizowali: kontrapunkt, w którym różne melodie wykonywane jednocześnie mają wyraźnie niezależne linie. Jak zawsze, głosy Johna i Paula w połączeniu brzmią diamentowo.


 
Ich kultowe instrumenty były na miejscu—Epiphone Casino Johna, które fani po raz pierwszy zobaczyli podczas światowej trasy w 1966 roku; bas Paula z 1963 roku, na którym widniała naklejka BASSMAN, którą Paul pożyczył od wzmacniacza Fender Bassman; piękna gitara Fender Telecaster George’a, specjalny model wykonany z myślą o nim; oraz perkusja Ringo, pięcioczęściowy zestaw Ludwig z maplowym wykończeniem Hollywood, który był nowością w projekcie Beatlesów. Bęben basowy był wypchany waciakiem, aby stłumić dźwięk. Był to jedyny raz, kiedy podczas występu publicznego Beatlesów (oprócz ich wczesnych lat) nie było żadnej skóry bębna basowego z logo, grafiką lub kolorem.
Energetyczna gra Billy'ego Prestona na pianinie Fender Rhodes dodaje tyle światła i życia do wydarzeń. Jak wiadomo, Billy zrobił karierę solową i był gwiazdą w wielu nagraniach oraz trasach koncertowych przez wiele lat, ale te nagrania, zwłaszcza studyjne wersje „Get Back” z „Don’t Let Me Down” jako B-side, z pewnością były jego muzycznym szczytowym momentem życia. Warto też dodać, że na dachu był zapasowy keyboard, który nie został wykorzystany. Po stronie George’a stał Hohner Pianet N—keyboard, którego zespół używał już w 1965 roku i najnowszym użyciem było nagranie „I Am the Walrus” Johna więcej niż rok wcześniej.   Ringo cały czas udowadniał, dlaczego jego perkusja była idealna dla tego zespołu i tych piosenek—stały tempo przez cały czas, i grał bez zbędnych dodatków; każde wypełnienie bębna i ozdobnik były czyste i precyzyjne.
Setlista to interesująca mieszanka autorów. Choć "Let It Be" nazywane jest czasem projektem vanity (z próżności) McCartneya (John później powiedział: „Ten film został zrobiony przez Paula dla Paula”), tylko „Get Back” z koncertu na dachu oraz pierwsza część „I’ve Got a Feeling” są autorstwa Paula. Choć był w twórczym kryzysie, John i tak otrzymał dominującą część autorstwa: „Don’t Let Me Down”, druga część „I’ve Got a Feeling”, większość „One After 909” i prawie wszystko, co dotyczy „Dig a Pony”.

Nigdy się nie dowiemy, jak blisko byliśmy od tego, by tych występów nigdy nie usłyszeć. Złe słowa lub może jakiś problem logistyczny czy techniczny mogłyby sprawić, że zespół by się zamknął tego dnia. W końcu był styczeń w Londynie; ktoś mógłby przyjść z okropnym przeziębieniem. Nagranie mogło się skończyć w kłótni i nie zarejestrowaliby tego wydarzenia, pozostawiając projekt bez wyraźnego zakończenia. Film i jego nagrania mogłyby zostać odłożone na półkę, nieukończone na zawsze. Projekt "Smile" Briana Wilsona dla Beach Boys nie ujrzał światła dziennego przez dziesięciolecia. Film "Rock ‘n’ Roll Circus" Rolling Stones, nakręcony przez Michaela Lindsay-Hogga, tylko kilka tygodni przed tym projektem, także leżał przez dziesięciolecia na półce, ponieważ Stonesi uznali swoje wystąpienie na zakończenie za słabe. Można by wyobrazić sobie, że "Let It Be" spotkałoby podobny los. Ale się udało. Pokonali wewnętrzne konflikty i rozczarowanie, weszli na schody i dali solidne wystąpienia kilku świetnych piosenek. Dziewięć wersji pięciu numerów. Trzy z koncertu na dachu trafiły na płytę praktycznie niezmienione, kiedy w końcu ukazała się ponad rok później: „
I’ve Got a Feeling”, „One After 909” i „Dig a Pony”, z czego dwie („909” i „Pony”) zostały wykonane tego dnia tylko za jednym razem.
    Cała ta sekwencja, legendarna dla fanów na zawsze jako „Koncert na dachu”, jest opisana na zdjęciach z wydarzenia ręcznie na tradycyjnych slate’ach ekipy filmowej jako „Apple Films LTD—Beatles Show”. Wiele mówi się o błyskotliwych i lekko nonszalanckich ostatnich słowach Johna Lennona tego dnia: Chciałbym powiedzieć ‚dziękuję’ w imieniu grupy i nas samych. Mam nadzieję, że przeszliśmy przesłuchanie... Paul McCartney zauważył kiedyś, że coś w ich historii było „bardzo Johnowe”. Z pewnością ta linia była też „bardzo Johnowa”.
 


Nie dziwi więc, że człowiek, który zaczął całą historię, doprowadził ją do pełnego kręgu, wypowiadając ostatnie słowa, które usłyszeliśmy w ostatnim wydanym nagraniu Beatlesów. Czy całe doświadczenie Beatlesów było tylko „próbą” dla nas wszystkich? 


A może było, jak napisał i zaśpiewał John w 1966 roku: „…końcem... początku”.

 

 

Historia The Beatles
History of  THE BEATLES



 

 

Ostatni koncert The Beatles na dachu Apple we wspomnieniach K. Mansfielda (1)



Te i dwa następne posty to, jak sądzę, będzie naprawdę spora gratka dla fanów mego bloga i oczywiście The Beatles. Ostatni koncert na dachu został na blogu dość szczegółowo opisany, znajdziecie posty z opisem, clipami piosenek wykonanych w czasie tego magicznego wydarzenia oraz mnóstwo zdjęć (tutaj). Opublikowany kilka lat temu ('2021) fantastyczny film "Get Back" oraz 3-częsciowy serial Petera Jacksona (również oba tutaj szczegółowo na blogu  opisane)  ukazują kilka najważniejszych fragmentów koncertu zespołu na dachu. Dzięki np. seansom filmowym na ekranach IMAX-a można było się poczuć prawie świadkiem tego wydarzenia. Ale przeczytajcie jak pięknie wspomina je Ken Mansfield, pracownik beatlesowskiej Apple (szef jej filli w USA) w swojej książce  "The Roof The Beatles' Final Concert". Na okładce widzimy samego autora w białej koszulce, co starannie zaakcentował i zresztą opowie o tym. Ok, zanurzmy się jeszcze raz w ten dzień, chłodny 30 stycznia 1969 i poznajmy kulisy tego wszystkiego, co nazywamy "Ostatnim koncertem The Beatles na żywo - na dachu swojej wytwórni Apple". 
 
 




„HEJ, IDZIEMY NA DACH.”


Podniosłem wzrok znad mojego pożyczonego biurka w jednym z biur Apple i zobaczyłem Mala Evansa górującego nade mną. Nawet gdy stał przy moim boku, łagodna, olbrzymia postać Mala sprawiała, że czułem się, jakby – jak zawsze – miał mnie pod swoją opieką.  
Staliśmy się bliskimi przyjaciółmi w bardzo krótkim czasie, a na jego twarzy widniał ten wyraz, który mówił, że zamierza podzielić się ze mną czymś wyjątkowym. Mal był bardzo dziecięcy dla tych, którzy go znali, a jego zaproszenie było podobne do sposobu, w jaki dzieci chcą podzielić się czymś naprawdę fajnym ze swoimi kumplami. On i ja rozwinęliśmy szczególną więź, która zaczęła się w dniu, w którym się poznaliśmy, i trwała nieprzerwanie aż do niespokojnego telefonu, który wykonał do mnie praktycznie na kilka minut przed swoją śmiercią tamtej strasznej nocy w 1976 roku, kiedy policja go zastrzeliła, by powstrzymać go przed zrobieniem sobie krzywdy.  Zawsze miałem przeczucie, że – oprócz opiekowania się Beatlesami – Mal wziął mnie pod swoje skrzydła jak kwoka i włączył mnie do swojego kręgu odpowiedzialności. Wiem jedno: powodem, dla którego od samego początku miałem tak świetne i ciepłe przyjęcie ze strony chłopaków, było natychmiastowe błogosławieństwo Mala. Oni mu ufali, on ufał mnie i... to było takie proste. W tamtych czasach nie zbliżało się do Beatlesów, jeśli najpierw nie przeszło się próby u Mala lub Neila. Dzięki Malowi zostałem zaproszony do jednego z wewnętrznych kręgów, który pozwolił mi uczestniczyć w wielu fascynujących momentach Apple i Beatlesów.
Gdybym miał wskazać jedno wydarzenie, które wyróżniało się ponad wszystkie inne w czasie, kiedy pracowałem w przemyśle muzycznym i z Beatlesami, to bez wątpienia byłby to ich ostatni „koncert”. To dzikie i improwizowane wydarzenie oznaczało koniec pewnej czasowej bańki, intymne zgromadzenie, ogólnoświatowe wydarzenie i moment jak żaden inny. Odbyło się w piekielnie zimne południe czwartku, 30 stycznia 1969 roku, i rozgrzało nasze serca. Fakt, że ostatecznie stałem się małą częścią historycznego muzycznego fenomenu zwanego The Beatles, zaczął się od bycia we właściwym miejscu o właściwym czasie. To, że pracowałem w Apple w Londynie, gdy to wydarzenie miało miejsce, to chyba najlepszy przykład szczęścia w moim zawodowym życiu.     Co masz na myśli, mówiąc, że idziemy na dach? – odpowiedziałem, wiedząc, że sposób bycia Mala oznacza, że coś ekscytującego ma się zaraz wydarzyć. Wtedy powiedział mi, że o 13:00 nasze nagranie na żywo do filmu "Let It Be" odbędzie się zaledwie kilka kroków stąd. Ponieważ rzeczy dziejące się w Apple zawsze wydawały się jakby nie z tego świata, jego entuzjazm napełnił mnie dziecięcą niecierpliwością. Hałas i nietypowa aktywność fizyczna, która od kilku dni przenikała budynek, nabrały sensu i wszystko stało się jasne.
    Nasze wcześniejsze wspólne wyprawy zwiadowcze, by znaleźć miejsce na koncert rockowy na Saharze lub na pustyni Sonora, sprowadziły się do tego dnia i tej chwili w przestrzeni rock’n’rolla. Dostałem cynk na krótko przed „czasem pokazu” i na jego komendę ruszyłem po schodach, by stać się częścią „Dachu”.
    
Dach był rozwiązaniem w ostatniej chwili i rozsądnym pomysłem na uzyskanie materiału wideo do filmu. Był zdecydowanie najbardziej oszczędnym pomysłem i okazał się bardzo skuteczny, jeśli chodzi o surowy wysiłek potrzebny ze strony wszystkich. Pracownicy Apple, ekipy sceniczne i stolarze przygotowali powierzchnię dachu oraz sprzęt do nagrywania i filmowania. To był prawdziwy występ i nie było skomplikowanej logistyki, hoteli, przelotów, diet, niekontrolowanych rachunków za jedzenie i... żadnych związków zawodowych do ogarnięcia. Wszyscy po prostu przyszli tego dnia do pracy. Był czas i miejsce, i zespół. Nie było wcześniejszej zapowiedzi, ale zdecydowanie skończyło się na tym, że mieliśmy publiczność.
Gdy godzina zero się zbliżała, Mal zamknął drzwi na dole i pracownicy, technicy i gwiazdy stali się chętnymi więźniami ekscytującej mieszanki historii i muzyki tamtego cudownego dnia przy Savile Row 3. Powietrze wypełniła mieszanka spokoju i oczekiwania, gdy drzwi zostały zamknięte i nie było wątpliwości, że to się dzieje. Byliśmy jak dzieci bawiące się czymś znacznie większym, niż byliśmy w stanie zrozumieć.
Było nas tam tylko kilku i to było dobre – to było osobiste, to było wyjątkowe – i mieliśmy okazję być świadkami zebrania aniołów rock’n’rolla gotowych do lotu. Słowa i muzyka wkrótce wzniosły się z samego serca szacownej dzielnicy finansowej Mayfair prosto w uszy i dusze niczego niepodejrzewających ludzi na ulicach. Londyn był centrum nowoczesnej muzyki, a w sąsiednich budynkach tego tętniącego życiem miasta sekretarki, bankierzy, handlarze wełną i dostawcy zostali nagle ożywieni przez rocka, który niósł się z dachu Apple. Każdy w promieniu jednej mili od tego miejsca będzie dumnie mówił do końca życia, że był tamtego dnia, gdy muzyka rozbrzmiewała po ulicach, odbijając się echem i uderzając o czerwone ceglane budynki. Melodie i uderzenia perkusji wpadały przez szpary do sal konferencyjnych, podczas gdy lordowie i szaleńcy stali zamrożeni na Savile Row, z głowami zadartymi w stronę dachów. Natychmiast wiedzieli, kto to jest – próbowali tylko zrozumieć, co się dzieje. To nie były zwykłe dźwięki płynące ulicami spokojnej dzielnicy finansowej Londynu w porze lunchu.


Wkrótce ulice i chodniki zostały zablokowane przez dobrowolny przestój, otwarte okna zaczęły pojawiać się po bokach wcześniej zamkniętych budynków, a ciała zaczęły ustawiać się wzdłuż gzymsów sąsiednich konstrukcji. To wszystko było tak niewytłumaczalne, a jednocześnie tak niesamowicie cudowne.

To właśnie prostsze wydarzenia, które miały miejsce tego dnia, najbardziej zapadły mi w pamięć. Godzina występu „o porze lunchu” została ustalona, ​​a wszyscy Beatlesi byli w budynku, gotowi do wyjścia na scenę. Wszedłem do biura, którego używali jako spontanicznej przepustki, aby przekazać wiadomość Johnowi, i zobaczyłem przede mną młodą grupę rockerów, którzy omawiali swój występ, wykazując oznaki zdenerwowania i tremę przed występem, tak jak każdy inny zespół. Kiedy nadszedł czas, wyszli z tej przestrzeni i wyszli przez drzwi na scenę na dachu, tak jak wiele grup, które widziałem przed występem tysiąc razy. Istnieje ten wyjątkowy moment dla artystów, kiedy powiedziano im po prostu: „Już czas!” i pokonują tę dziwną odległość z garderoby na scenę. Tym razem przeszli wąskimi schodami. Dopóki zespół nie wie, że nawiązał kontakt z publicznością, istnieje głęboko w środku nieopisany strach przed tym, że nie uda mu się tego zrobić, bez względu na to, kim jesteś. (Andy Williams powiedział mi kiedyś, że nawet po dziesięcioleciach ogromnego sukcesu i tysiącach koncertów, nigdy nie przestał mieć ochoty wymiotować tuż przed wyjściem na scenę). Zawodnicy futbolu amerykańskiego doświadczają tego, dopóki nie zetkną się fizycznie z przeciwnikiem na boisku – wtedy w końcu wchodzą do gry.
Cóż, tego dnia, publiczność z bliska i ta poza zasięgiem wzroku, w oddali, poczuły więź — więź z czymś tak wyjątkowym i szczególnym, że do dziś to cenią. Wiem, że Beatlesi też to poczuli i w zamian otrzymali prezent w postaci wykonania swojego największego koncertu dla zaledwie kilku osób. Mogli usłyszeć i poczuć każdego z nich w rozrzedzonym powietrzu ich własnej przestrzeni. Później zdałem sobie sprawę, że to, co postrzegałem jako nerwowe oczekiwanie, miało więcej wspólnego z osobistymi obawami, wykraczającymi poza moje zrozumienie. Zasady ich gry zmieniły się gdzieś po drodze — zdezorientowani i niezadowoleni, gracze postanowili, że zagrają tylko ten jeden raz jeszcze — całą nutę… ostatni akord. Beatlesi przeszli przez drzwi i wyszli na zimny dach na prowizoryczną scenę, gdzie zagrali swój ostatni koncert na żywo. 
     Poza ekipą filmową Michaela Lindsay-Hogga, dźwiękowcami (w tym Alanem Parsonsem, asystentem Glyna Johna przy nagrywaniu) i znanym fotografem Ethanem Russellem, jedynymi bezpośrednio związanymi osobami na obszarze 12 x 15 stóp kwadratowych na dachu tego dnia byli czterej członkowie zespołu, klawiszowiec Billy Preston, kilku pracowników Apple, Mal Evans, Ron Kass, Jack Oliver, Peter Brown, kierownik sprzętu Beatlesów Kevin Harrington, a także czterech członków publiczności. (Bardziej kompletna lista osób, które tam były, zostanie zamieszczona w późniejszym poście) Na dach wniesiono tylko jedną ławkę dla „publiczności” — czterech osób, które miały przywilej siedzieć zaledwie kilka stóp dalej i po lewej stronie Beatlesów. Od lewej do prawej siedzieli Yoko Ono, Maureen Starkey, ja i Chris O’Dell. Byliśmy „publicznością”, więc w istocie był to wyprzedany koncert… i wszystkie cztery miejsca były gratis! Żona Rona Kassa, Anita, dołączyła do Rona na dachu, gdy tylko zaczęła grać muzyka, więc technicznie rzecz biorąc, była w sekcji, w której można było tylko stać. Żadne z naszej czwórki nie miała żadnej prawdziwej pracy do zrobienia, gdy byliśmy na dachu tego dnia, więc jedyną rzeczą, do której się zakwalifikowaliśmy, było słuchanie. Miałem co prawda coś tam do zrobienia na dole, ale chyba można tak powiedzieć, że miałem przerwę na lunch! Przytuliliśmy się do siebie, próbując się ogrzać i osłonić od zimnego wiatru. Komin za naszymi plecami sugerował ciepło, ale nie oferował go, więc musieliśmy się tylko przytulać, a nasza czwórka używaliśmy go jako wiatrówki. Maureen i ja mieliśmy szczęście, gdy była na środku. Tak jak to widzę, miałem więcej szczęścia, ponieważ siedziałem obok innej bardzo atrakcyjnej młodej damy: Chris O’Dell. Na najsłynniejszym ze zdjęć z dachu widać również Kevina Harringtona klęczącego przed Johnem Lennonem, trzymającego do przeczytania podkładkę z napisem „Dig a Pony”. Teraz lubię żartować, że John nigdy nie dostałby się do „American Idol”, bo często miał problemy z zapamiętywaniem tekstów piosenek.

Mal, który nigdy nie był dalej niż kilka kroków od chłopaków, kiedy byli razem w takich momentach, też tam był, razem z Billym Prestonem, który ostatecznie miał siedzieć tuż po prawej stronie Paula. Ethan Russell był jedynym fotografem na dachu tego dnia i zrobił ogromną liczbę niesamowitych zdjęć. Był prawdziwym profesjonalistą i nigdy nie pozwolił, by jego obecność zakłóciła magię chwili. W rzeczywistości tylko około tuzina osób znajdowało się w idealnym miejscu tamtego historycznego dnia. (Na marginesie: zwykłe ustawienie Beatlesów na scenie różniło się od tego, jak byli ustawieni tego dnia. John i George zamienili się miejscami, co umieściło Johna na środku, po prawej stronie George’a. Nigdy nie słyszałem wyjaśnienia tej zmiany, ale zastanawiam się, czy dodanie Billy’ego Prestona do składu to spowodowało, czy – co bardziej zagadkowe i mniej prawdopodobne – może to dlatego, że minęło tak dużo czasu od ich ostatniego występu na żywo, że ich wcześniejsza sceniczna konfiguracja przestała być automatyczna.)


Poza oczywistym sprzętem zespołu i filmowym, który był ważny, by wydarzenie mogło się odbyć zgodnie z planem, była jeszcze kwestia garderoby. Przede wszystkim płaszcze! Dla mnie wcześniejsze ostrzeżenie od Mala wywołało chwilową panikę, bo wiedziałem, jak zimno było tego poranka na ulicy, i wyobrażałem sobie, że na dachu jest jeszcze gorzej. Nie miałem ciepłego płaszcza w południowej Kalifornii, ale zwykle nie było to dużym problemem, bo kiedy tylko wysiadałem z samolotu w Londynie, byłem wożony szoferem, a moje momenty na zewnątrz były krótkie… z limuzyny do wejścia hotelowego, z limuzyny do drzwi biura albo z limuzyny do wejścia do restauracji itd. Na szczęście miałem akurat tyle czasu, żeby pożyczyć czyjś płaszcz w biurze, wybiec na ulicę i wejść do pierwszego miejsca, które sprzedawało ubrania. Znalazłem biały płaszcz w promocji, kupiłem go, kazałem im wrzucić go do torby, nawet za bardzo go nie oglądając, i pobiegłem z powrotem do biura. Niestety, okazało się, że to był nieocieplany, gumowany płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy założyłem go i po chwili wyszedłem na dach, momentalnie zesztywniał od zimna i praktycznie nie dawał żadnej ochrony przed chłodem. Mogłem go zdjąć i postawić w kącie. Ale przypadkiem fajne było to, że ponieważ był biały, łatwo mnie wypatrzeć na zdjęciach Ethana i filmie Michaela, bo byłem „tym facetem w białym płaszczu”, który unosił się pośród morza czarnych ubrań.

Byłem stuprocentowym mieszkańcem południowej Kalifornii, który od wielu lat nie przeżył prawdziwej zimy i nienawidził, gdy temperatura zaczynała spadać do okolic sześćdziesięciu stopni Fahrenheita (czyli około 15°C). Ale tamtego magicznego dnia mogli mnie ubrać w szorty i oblać lodowatą wodą, a i tak nie opuściłbym tego „wydarzenia” na dachu za żadne pieniądze świata.
    Dzień rozpoczął się przenikliwie zimny i wietrzny, a w momencie rozpoczęcia występu temperatura w centrum Londynu wynosiła około 45 stopni Fahrenheita (czyli ok. 7°C), więc możesz sobie wyobrazić, jak zimno musiało być pięć pięter wyżej — zwłaszcza że na tej wysokości zespół nie miał niczego, co chroniłoby go przed siekącego wiatru. (Nie pamiętam, żeby w tamtych czasach używano w prognozach pogody sformułowania „czynnik odczuwalnej temperatury” [wind chill factor], ale w dzisiejszych wiadomościach mogłoby to być podane jako temperatura odczuwalna na poziomie poniżej 30 stopni Fahrenheita — czyli ok. -1°C.) Sprawy pogarszał fakt, że nadciągała mgła, a deszcz zagrażał zdjęciom. Te i inne ograniczenia sprawiły, że zrezygnowano z wcześniejszego pomysłu wynajęcia helikoptera do ujęć z powietrza. Taki materiał byłby fascynujący, ale byłby też bardzo kosztowny i skomplikowany w realizacji, szczególnie biorąc pod uwagę typową dla pogody nieprzewidywalność.
   
Przez jakiś czas stałem kilka stóp od George’a, trzymając cztery zapalone papierosy między palcami, żeby mógł sięgnąć i ogrzać końcówki palców. John również skarżył się, że ma problem z łapaniem chwytów, bo jego lewa ręka była tak zmarznięta. Miałem wrażenie, że pożyczył futrzany płaszcz Yoko, żeby się ogrzać, podczas gdy Ringo przywłaszczył sobie jaskrawoczerwony płaszcz przeciwdeszczowy Maureen. Ale są zdjęcia, na których John ma na sobie ten płaszcz przy innych okazjach, gdy Yoko nosi czarny płaszcz. I są też zdjęcia, na których Yoko ma ten sam płaszcz, a John jest w czarnym. Technicznie rzecz biorąc, to mógł być jej płaszcz, ale mam przeczucie, że po prostu dzielili się tymi dwoma ubraniami. Nie widziałem, jak wchodził tego dnia do budynku, więc nie wiem, czy zamienił się z nią płaszczami przed wejściem na dach. Pamiętam natomiast, że kiedy siedziała z nami przy kominie, miała na sobie czarny płaszcz. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale ciekawi mnie, czy kobiety były skazane na gorszą ochronę przed zimnem. Nie pamiętam ani nie potrafię rozpoznać ze zdjęć, co dokładnie miała na sobie Maureen. Wiem natomiast, patrząc na to zdjęcie naszej czwórki tamtego dnia, że — jak już wspomniano — „drżeliśmy z zimna”. 

 

  
    Zamierzam opowiedzieć trochę ogólnie o policyjnej części tego wydarzenia, bo byłem „przyklejony” do miejsca na samym dachu i miałem ograniczoną perspektywę, ale uważam, że relacje prasowe były trochę nietrafione i przesadzone. Gdyby kierować się niektórymi doniesieniami, można by odnieść wrażenie, że wielcy, źli policjanci wtargnęli do budynku, wpadli po schodach i wypadli na dach z pałkami w rękach. Z mojego punktu obserwacyjnego — i z relacji innych obecnych na miejscu — ten opis jest nieco bardziej dramatyczny niż to, co rzeczywiście się wydarzyło. Savile Row to dość elegancka okolica, znana z instytucji bankowych i luksusowych krawców. Budynek Apple i komisariat policji Westminster znajdowały się w zasięgu głosu. Oczywiście, bankowcy byli tam pierwsi i mieli wyraźnie większe wpływy u „Niebieskich Ogrów” niż długowłosi, i wystarczyło, by jeden wpływowy i dobrze ustawiony dyrektor banku wraz z sąsiadującym kupcem wełny stanowczo zażądali, żeby ta nieznośna sytuacja, rozbrzmiewająca nad ich głowami i przedmuchująca ulicę, została jak najszybciej rozwiązana. Wierzę, że Bobby’si (policjanci) przyszli do drzwi z pełnym impetem, a kiedy pracownicy Apple początkowo odmówili im wejścia, nastąpiła groźna wymiana zdań z przedstawicielami władz. Podobało mi się, że Michael Lindsay-Hogg (wydaje mi się, że Mal też był w to zaangażowany) miał tyle przytomności umysłu, żeby wcześniej zainstalować kamery przy wejściu — wszyscy byli przekonani, że w końcu się tam pojawią.
 

      Gdybyś znał drogiego, łagodnego olbrzyma Mala, łatwo byłoby zrozumieć, że kiedy zszedł na dół do wejścia, aby odciążyć sekretarkę Barbarę O’Donnell z roli strażnika (posłusznie wykonywała polecenie Petera Browna, by wstrzymywać policję tak długo, jak się da), i porozmawiał z nimi, sytuacja się uspokoiła. Nie minęło dużo czasu, zanim Bobbies i ich nowy kumpel Mal wspólnie opracowali plan, rozważając sytuację razem na pierwszym piętrze. Mal powiedział mi, że ponieważ policjanci byli tak podekscytowani, że mogą być częścią tego wydarzenia, to gdy już zrozumieli, co się dzieje, współpracowali z nim i zsynchronizowali moment, w którym mieli przerwać występ. Można by powiedzieć, że tamtego dnia na dachu odbyły się dwa koncerty.
   W wielu aspektach życia Beatlesów Mal i Neil dzielili te same obowiązki, więc zazwyczaj to albo Neil, albo Mal stawiałby czoła żandarmom u drzwi. Wydaje mi się, że z powodu różnic w ich charakterach dobrze się stało, że Neil był akurat poza budynkiem — miał wycinane migdałki — i to Mal przejął całą sytuację. Neil był trochę bardziej szorstki — znany z ciętego języka — i prawdopodobnie zachowałby się nieco bardziej stanowczo, a może nawet opryskliwie w podejściu do sprawy. Zarówno Neil, jak i Mal daliby się zastrzelić za chłopaków i byli niezwykle opiekuńczy względem wszystkiego, co dotyczyło Beatlesów, o każdej porze. Jeśli chodziło o dobro ich szefów, ich działania i intencje były zawsze nienaganne.
   Odniosłem wrażenie, że policjanci naprawdę dobrze się przy tym wszystkim bawili. Właściwie, żeby pokazać, jacy są „na czasie” i wyluzowani, ktoś z komisariatu zadzwonił wcześniej, zanim przybyli, żeby „zrobić nalot” na budynek. Dało to wszystkim dziesięć minut ostrzeżenia, by mogli pozbyć się wszelkiego „towaru”, jaki mieli przy sobie. Co więcej, na przynajmniej jednym zdjęciu zrobionym tamtego dnia przez Ethana Russella widać policjanta stojącego z Malem i czekającego, zanim „odłączono prąd”. Obaj wyglądają na dość zrelaksowanych.  Kiedy policjanci zaczęli wspinać się po schodach i przechodzić przez budynek, powiedziano mi, że na wszystkich pięciu kondygnacjach toalety spłukiwały wodę jednocześnie — wszyscy czekali, aż będą pewni, że policja rzeczywiście idzie, zanim „posprzątają chałupę”. Nie słyszałem tego wodospadu z dachu, ale obstawiam, że brzmiało to jak Niagara, gdy funkcjonariusze pięli się w górę. Tak czy inaczej, kiedy dotarli na dach, nie było żadnych aresztowań, ale trzeba przyznać, że w filmie ciekawie wyglądałoby, gdyby przerwali występ w trakcie grania, zakuli chłopaków w kajdanki, wyprowadzili z dachu i wsadzili do policyjnej furgonetki. Świetnie wyglądałoby to w telewizji, ale konsekwencje mogłyby być nieciekawe dla zespołu. Istniało ryzyko, że sędzia nie miałby takiego poczucia humoru — i Beatlesi mogliby skończyć z „policyjną kartoteką”.
    Jak można się domyślić, wydarzenia rozgrywały się tam dość szybko; ale, w pewnym sensie, sytuacja z policją została załatwiona w taki sposób, że stała się sprytnie zorganizowanymi momentami chaosu. To nie było tak, że w trakcie tego wszystkiego The Beatles mieli dziesięcio-sekundowe spotkanie zespołu, albo pracownicy Apple, którzy byli tam w tym c
zasie, zebrali się na chwilę, żeby zagłosować, jak najlepiej zaplanować ruchy, by wycisnąć jak najwięcej z tej sytuacji. Nikt nie zapytał mnie, jak to się sprawdzi w Ameryce, gdybyśmy dorzucili trochę aresztów do scenariusza. Nikt nie pobiegł na dół, żeby sprawdzić z Derekem Taylorem, czy uda mu się wycisnąć trochę reklamy, jeśli odrobinę wzbogacimy wydarzenie o kajdanki albo pałkę policyjną na głowie. Prawdopodobnie była to decyzja podjęta w ułamku sekundy, kiedy Peter Brown spojrzał na Mala, zastanawiając się, czy to będzie okej, lub jak to bywało, John mógłby chcieć zrobić coś w takim stylu na znak buntu. Osobiście czuję, że moglibyśmy na tym zyskać sporo uwagi i że fani by to pokochali, plus wniosłoby to dużo niezamierzonego "unplugged" patosu do tego momentu. Ale mądrość zwyciężyła, a co ciekawe, kiedy to całe wielkie wydarzenie się zakończyło, to dlatego, że mogło to zostać uznane za poważne przestępstwo — naruszenie przepisów o hałasie.

   W rzeczywistości trudno to nazwać koncertem, choć był to, jak żartobliwie nazywam, "audytorium" — czterech z nas siedzących przed zespołem. Myślę o tym bardziej jako o występie z określonym celem, wspieranym przez kilku pracowników Apple stojących za zespołem i ekipą roboczą. Poza tym byli jeszcze ci na obrzeżach — ci, którzy oglądali z sąsiednich budynków i okien, plus kilku intruzów i zbłąkanych, którzy mieli swoją krótką specjalną chwilę, zanim zostali szybko wyproszeni. Zespół nie był widoczny z chodników poniżej, więc ludzie na ulicy nie zobaczyli występu.
Więc, gdy to się skończyło, The Beatles ruszyli w stronę wyjścia, by zejść po schodach. Patrzyłem na ich plecy, gdy przechodzili przez małe, zniszczone drzwi i nigdy nie przyszło mi do głowy, patrząc na nich, że kilka cudownych minut wcześniej byłem świadkiem ich ostatnich chwil jako żywego zespołu rockowego. Nadal będą nagrywać przez jakiś czas, ale już nie naprawdę jako działający zespół. Myślę, że gdybym miał tę świadomość, to byłby to bardzo oszałamiający emocjonalny moment.

Chris i ja ustawiliśmy się za Maureen i Yoko, by udać się w stronę biur na dole, żadne z nas nic nie mówiąc. Dziwnie, nikt z nas nie rozmawiał o tym tamtego dnia. W rzeczywistości, przez większość czasu, żadna z nas nie dzieliła się swoimi uczuciami na temat tamtego czasu, aż wiele dziesięcioleci później. Pamiętam, jak schodziliśmy po schodach, miałem dziwne puste uczucie w środku, pozbawione myśli… po prostu pustka. Czułem, że choć nie zabrałem nic ze sobą tego dnia, zostawiłem coś za sobą. Nie… to było bardziej złożone. Zostawiłem kawałek siebie tam na górze, a jednocześnie zabrałem coś ze sobą. Okazało się, że to była głęboko zakopana skarbnica, którą zajęło mi lata, by ją odkryć, coś niezatartego.
  
 Kiedy to się skończyło, chciałem więcej. Nadal chcę.  Złapałem wczesny bezpośredni lot rano z Heathrow, a wiele godzin później, co było moim zwyczajem, gdy leciałem na zachód z Londynu do LA, wziąłem taksówkę na lotnisku i pojechałem prosto do mojego biura, gdzie ponownie wszedłem w względną normalność pozostałych wydarzeń dnia w Hollywood.
Po powrocie, pierwsze pytanie, które zadał mi współpracownik z Capitol, Roger Karshner, gdy wysiadłem z windy, brzmiało: „Kiedy wróciłeś?” Nie odpowiedziałem, a wiem, że mój długi dziwny uśmiech w odpowiedzi mógł go nieco zdezorientować. Zostawiłem to bez komentarza. Odwróciłem się, wszedłem do mojego biura, zamknąłem drzwi za sobą i usiadłem przy tym biurku, które stawało się dla mnie coraz bardziej obce. Spojrzałem przez okno z mojego ósmego piętra na tyły Hollywood. 
 
 
„Get back?”, zapytał Roger. Po tych wszystkich dniach, tych ludziach, tym miejscu, zacząłem się zastanawiać, czy to miejsce to "to, gdzie kiedyś należałem" (I once belonged).







Historia The Beatles
History of  THE BEATLES